Quantcast
Channel: infatuation-junkie
Viewing all 111 articles
Browse latest View live

Soczyście wstępnie pogrywając.

$
0
0
Całkiem niedawno, bo 9 listopada, obchodziliśmy Dzień Gry Wstępnej. Który powinien być każdym dniem każdego związku, podkreślić PRAGNĘ.

Odwieczne pytania dotyczące gry wstępnej to, kiedy się ona zaczyna, kiedy powinna się skończyć, jak długo trwać. Czy zaczyna się przy pierwszym mimowolnie wywołanym zadziornym uśmiechu, uniesieniu jednej z brew, w przymrużeniu powiek czy może, gdy łapiemy się na myśleniu jak dana osoba całuje? Czy fantazjowanie na temat danej osoby nie jest już formą gry wstępnej? Zwłaszcza, gdy ktoś jest słowny? Oj tak. A Ona jest bardzo słowna. Bardzo obrazowa. Wnikliwa. Dająca. Dbająca. Uważna.

Nie ma daty ważności na grę wstępną. Ciało jest jednym wielkim sygnałem, kiedy ze wstępu przejść w rozwinięcie. Jakim orgazmem dla uszu i zmysłów jest słuchać sygnałów  ciała partnerki. Podążać za intensywnością kąta uniesienia bioder, natężeniem głębokich wdechów, drżeniem ud, śledzić stopień przygryzania warg, decybeli jęków, łapczywości dłoni wplatanych w nasze włosy, siły ucisku dłoni na naszej skórze, okazjonalnych ugryzień, rozkoszowania się słowami wypływającymi w spontanicznych, elektrycznych wyładowaniach naszego ciała: „o tak, jeszcze, nie przestawaj”.

Długość gry wstępnej tak naprawdę zależy od stopnia pewności siebie partnera. Osoba pewna siebie, ale jednocześnie otwarta na nowe doznania i dozę nauki cudzego ciała, osoba cierpliwa, będzie świadoma tego jak wzmaga doznania intensywna gra wstępna.  Wystarczająco śpieszymy się w życiu codziennym, nie powinnyśmy tego samego tempa narzucać w łóżku. Zwolnic, odkryć i rozkoszować się tymi odkryciami. Dotrze to nie tylko do ciała, ale do mózgu zaangażowania. Bo gdzie indziej zaczyna się orgazm u kobiety, jak nie w jej mózgu. Nie zapominajmy. Różne czynniki mogą przyspieszyć zakończenie gry wstępnej. Spontaniczne, dzikie podniecenie niczego tutaj nie niweluje, tak samo przyznanie się do głodu. Przecież nie odmówimy posiłku wygłodniałemu, prawda?;> Wstyd – koniecznie zostawić go za drzwiami. Nie przyśpieszać, nie gasić wszystkich świec, bo czegokolwiek się wstydzimy. Czemu nie otworzyć czasem oczu i nie być świadkiem mocy własnego pragnienia przelanego na nią?

Gra wstępna nie jest też przecież tylko cielesna. Może się już zacząć przy romantycznej kolacji, przy otwarciu drzwi do auta, przepuszczeniu w drzwiach, przyparciu do ściany i władczym pocałunku. Gra wstępna wiele twarzy ma.  

Gra wstępna ma wiele eufemizmów: „Dręczysz mnie”, „Droczysz się ze mną”, „jesteś okrutna”, „Zaraz Cię zamorduję”, „Błagam, dotknij mnie”.

Moje usta chyba wymówiły wszystkie powyższe frazy w miniony weekend. Gra wstępna była w przygotowanej kolacji przy świecach. Zabawnym i trafnym upominku od Niej. Była w czarnej, koronkowej bieliźnie dobranej specjalnie pod Jej gust. Była w namacalnym budowaniu napięcia.  W pytaniu „czy chcesz kochać się ze mną?”, pomimo jasnej odpowiedzi ciała. Ten weekend był bez przerwy nieustającą grą wstępną. Bo czy kiedykolwiek powinnyśmy przestać zabiegać o drugą osobę?

Była w słowności. Bo przecież, gdy mówię, że będę chodzić nago po mieszkaniu, tak też zrobię. Gra wstępna jest w gestach. W muzyce, w emocjach po obejrzanym filmie, we wspólnej kolacji ze znajomymi i ukradkowym zaznaczaniu „terenu”. W wyśmienicie przygotowanym śniadaniu, ukochanej kawie czy winie przelewanym z ust to ust. Bo czy trzeba pic z dwóch kieliszków?  

Gra wstępna powinna być kieliszkiem pragnień bez dna.



Gra wstępna jest wtedy, gdy wyszeptuję Jej tę piosenkę do ucha, przeciągle po Niej tańcząc.

„Czytaj mnie jak menu – swobodnie.
Dotknij,
Uszczyp,
Ugryź,
Pośliń.
Szeptem, krzykiem, pieść dotykiem.”


Smacznego weekendu Kochani;>

Ja się...

$
0
0
Zwróciłam dziś siebie. Tak w przenośni, jaki i dosłownie. Moje ciało chyba samo mówi dość. Moje ciało jakby miało mnie dość. Krzyczy „zwolnij, odetchnij, daj sobie siebie, zatrzymaj się, nie nadążam!” Od jakiegoś czasu czuję się schorowana. Zostałam w domu na weekend, żeby się od tego uczucia uwolnić, a to cholerstwo rozprzestrzeniło się. Wlazło na serce, mózg, nerwy.

„Prawdopodobnie nie powiedziałbym wszystkiego, o czym myślę, ale na pewno przemyślałbym wszystko, co powiedziałem.” (Gabriel Garcia Marquez)



Tak jakoś czuję się przepełniona. Tym co niepowiedziane? Tym co tłumione? Ciągle coś mi się czai w gardle. Już nawet nie kryje w myślach. Fizycznie objawia się i staje kołkiem w gardle. Męczy fizycznie i psychicznie.

Uświadomiłam sobie budząc się w sobotni i niedzielny poranek, że nie śpię w łóżku dla odpoczynku. Śpię, by obudzić się wcześnie i nie tracić dnia oraz wycisnąć go do cna produktywności. Chciałam dziś bez wyrzutów sumienia przeleżeć w łóżku chociażby godzinę. Skończyło się na bezustannym patrzeniu na zegarek i liczeniu ile zajmie mi zjedzenie śniadania, co opóźni pracę.
Sobotę spędziłam na wymyślaniu twórczych lekcji, które pobudzą wyobraźnię dzieci, tak jak i mnie pobudziło zalewanie się pomysłami. Mogłam sobie pod koniec dnia powiedzieć „to był produktywny dzień”. Być zadowolona z siebie. Leżę wyjątkowo w wannie, zamiast prysznica i podświadomie liczę minuty. Pozornie się odprężam, a spoglądam na krople spływające po nogach i widzę „upływanie” namacalnie.

Dziś miałam się odprężyć nadrabiając kulturę. Byłam w trakcie, gdy nagle wyrwał mnie krzyk taty o pomoc przy samochodzie. Zerwałam się, ale moja droga wydłużyła się o wizytę w łazience, ponieważ musiałam usunąć zemdlenie. A prawie nie jadłam. Przejadłam się zmęczeniem?

Wybrałam na dziś dwa ciężko psychicznie filmy. Zatem czy dalsze męczenie umysłu, ale odpoczynek ciała, jest właściwym odpoczynkiem? Kończę dzień z oczami suchymi i znów jak porwanymi od wampira. Podkrążone, zmęczone, wyjałowione, bez błysku. Aż żal patrzeć w lustro. Uderzyła mnie starość, zmarszczki, zmęczenie materiału. Boję się go zważyć.

Ale moja psychika próbuje usilnie postawić mnie na wagę obowiązków i je ograniczyć. Wyliczyć. Przeliczyć. Pewnie podświadomie odjąć. Dodatkowo wracają do mnie złe wspomnienia i dodają kilogramy i drażnią. Jak cholernie drażnią.



Otulam się nutami, dźwiękami, słowami, literkami, obrazami. Blokuje myśli. Odpieram ataki czarnego ja. I czasem to męczy najbardziej.

Łatać wiecznie rozgrzebywane i niewidzialne dziury w całym. Jak trafić bez latarki, bez mapy do ciemnego miejsca bez kresu?

Jak nie rozbić lustra własnego odbicia?

Leżę na podłodze z zamkniętymi oczami przy świecach.

Nic tak fizycznie nie zmęczy jak własna psychika.

Pnę się.
Plącze się.
Zapracowuję się.
Płaczę się.

Czasem nie lubię się.

(Nie)pogoda ducha?

$
0
0
Sezon jesienno-zimowy nie jest przychylny rozchmurzającej pogodzie, tym trudniej w tym okresie o pogodę ducha. Pogodę ducha, która uwalnia człowieka od egocentrycznego i narcystycznego spektaklu, w którym uczestniczymy od czasu upowszechnienia smartfonów, komputerów, telewizji, i Facebooko-pochodnych. Pogoda ducha, która wprowadza spokój i pogodzenie likwidując nieład hałasu, którym się otaczamy uciekając od pytań o sens i obnażenie pustki, jaka prawdziwe wypełnia nasze życie. Zawalamy umysły mózgowym spamem, uprawiamy myślactwo zamiast konstruktywnego myślenia prowadzącego do rozwiązań.

Jestem obserwatorem, swoim własnym wewnętrznym narratorem, świadkiem samego siebie, analizatorem, ale i jednocześnie katalizatorem. Ogłosiłam dla siebie jakiś czas temu post dla duszy. Chcę wyciągnąć rękę do swojej duszy i się z nią pogodzić, zaleczyć w niej niepogodę. Polega to na pogodzeniu się ze sobą prawdziwą, ze swoim życiem, takim jakie jest, a nie takim, na jakie chciałabym je zmienić. To zgoda na brak zmian. Życie jest wystarczającą wieczną zmianą, która nas ciągle zaskakuje.

Filozof Tadeusz Gadacz stwierdza, że żyjemy w kulcie wiedzy i zwraca uwagę na to, że mądrość, a wiedza to dwa oddzielne pojęcia. „Bo nie można przecież być mądrym i jednocześnie o tym wiedzieć. Mądrość jest skromna i pokorna”, a człowiek nabiera rozumu kiedy w coraz większym stopniu rozumie siebie i innych. Przecież intelekt bez rozumu jest niebezpieczny, w połączeniu z namiętnością rodzi fanatyzm. W dzisiejszych czasach my lubimy wszystko Do It Yourself. Zasysamy programy paradokumentalne, pochłaniamy poradniki, self-help. Ale wiedza to nie mądrość. Więc ja nie szukam wiedzy matematycznej, fizycznej czy biologicznej, bo ona nie uczyni mnie mądrzejszą i nie uchroni mnie przed psychologią własnego umysłu. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć wszystkie mądrości, dlatego tak ważne jest kształcenie humanistyczne. Jak mawiał Paul Ricoeur : „Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych – dodajmy także, o mądrości, gdyby nie zostało to wypowiedziane lub sformułowane przez literaturę?”



Dlatego rozkładam parasol i walczę z niepogodą ducha. Walczę na tyle, ile mogę. Ale jestem przygotowana również na porażkę. Bo podkreślam, pogoda ducha to niekoniecznie sukces. To pogodzenie się z brakiem takowego. Pozornie żyje nam się lepiej. Żadne pokolenie nie miało takich dóbr i udogodnień. Powinno to być współmierne większemu samozadowoleniu i szczęściu, a mimo wszystko ciągle czujemy się samotni wśród tłumu otoczeni masą posiadanych przedmiotów i przyjaciół na Facebooku. Międzynarodowa Organizacja Zdrowia bije na alarm w związku z gwałtownie rosnącą liczbą osób cierpiących na depresję i wyższą liczbę prób samobójczych. Nowoczesny konsumeryzm to już ledwie zauważalna forma samooszukiwania i ignorowania najważniejszych ludzkich potrzeb kompletnie niezwiązanych z posiadaniem. Jesteśmy jak aktorzy, którzy mimo tego, że spektakl się skończył, to nie umiemy zejść ze sceny. Musimy grac chociażby przed samymi sobą. Towarzyszy nam ciągła ambiwalencja między mieć czy być. Nie umiemy już 
prawie żyć inaczej, jak tylko pnąc się w górę.


Nie wiem czy zauważyliście, że ludzie rywalizują nawet w formach odpoczynku, lenistwa, a nawet autopomocy. Gdy nie wiedzie się finansowo, to staramy się niekiedy być najlepszymi pacjentami psychoterapeuty albo być mistrzem w relaksowaniu się. Rzucamy tym ludziom w twarz za pomocą Internetu i portali społecznościowych. Co jest aż tak atrakcyjnego w głośnym sukcesie osobistym? Gdyby prześledzić biografie ludzi sukcesu, zobaczylibyśmy, że poprzedza je smutna i cierpiętnicza historia. Psycholodzy wskazują na najbliższy przykład takowej ambiwalencji w odbiorze filmu „Wilk z Wall Street”. Okazało się, że połowa widzów uznała sukces tytułowego bohatera za godny pozazdroszczenia i naśladowania. Druga połowa odbiera film jako krytykę chciwości bohatera i systemu, który ostatecznie zapewnia mu dostatnie życie. A nie trzeba „pytać psychologa by na własne oczy dostrzec, że tytułowy Wilk cierpi na skrajną, przerażającą formę narcyzmu.” Zgadnijcie jaka była moja reakcja na film i jego treści;).

Bez obaw, nie jesteśmy zepsuci do szpiku kości przez dzisiejszy (niedo)rozwój technologii i podwyższanie drabiny sukcesu. Oczy kierują się znów na mamusię i tatusia. Wiele od nich zależało, bo jeśli uzależniali miłość od naszych osiągnięć, to możliwe, że już w dzieciństwie nabawiliśmy się niezdrowej żądzy sukcesu i chęci bycia zauważonym. (Dziękuję mamo i tato). Ale nie powinniśmy się na nich gniewać, ponieważ robili to prawdopodobnie w dobrej wierze w celu przygotowania nas do wyścigu szczurów. Nie przewidzieli wypadkowej takiej miłości zależnej od naszych sukcesów. Nie przewidzieli, że wykiełkuje w nas przez to wieczny lęk o to, kim jesteśmy i co nas określa. Skąd mogli wiedzieć, że otwierają mnie rozgadany jarmark mózgu, który nigdy nie ma godzin zamknięcia.
Ponoć lekarstwem jest wcześniej wspomniany minimalizm i pogoda ducha. Gdy zatrzymujemy się i ogarnia nas lęk i mówimy sobie „boję się”, pierwsze pytanie w szkole duchowej jakie pada to: „kim jest ten, który się boi? – „ktoś we mnie – moje wewnętrzne dziecko” – „Kto doświadcza wewnętrznego dziecka?”

Zniewalamy się posiadaniem i zazdrością o cudze. A jak przypomnę sobie będąc dzieckiem, chciałam zasypiać tylko ze swoim jednym, najbrzydszym misiem na świecie. Z mnóstwa klocków Lego, aut, pistoletów i lalek, na zawsze zapamiętałam tego misia. Dziecku w kojcu nie trzeba tęczy pluszaków i mnóstwa bodźców z kolorowej telewizji, zachwyca się swoim jednym misiakiem. Niemowlę potrafi długo z uwagą i zachwytem spoglądać na własną stopę, kałużę czy kolorowy kamień. Pan Eichelberger zaleca trening samoograniczania, bo mamy wybór – albo będziemy księżniczkami, które będą nabywać coraz więcej poduszek by nie siedzieć na niewygodnym ziarnku grochu, albo nauczymy się spać na twardym, co w ostateczności rozluźni nasze ciało.

Ja co noc kładę się na swoim grochu. Lubię spać na płaskim, dla większości - niewygodnie. Najnowsze badania psychologiczne donoszą, że nasze szczęście w 50% jest kompletnie niezależne od nas, ponieważ jest uwarunkowane genetycznie. Innymi słowy, rodzimy się biologicznie zaprogramowani do szczęścia, z określoną dyspozycją do jego doświadczania. Jedynie 10% to warunki zewnętrzne, takie jak warunki życia, rodzina, miejsce pracy, pieniądze czy relacje z innymi. Pozostałe 40% to nasze działania i nastawienie, do którego można zaliczać umiejętność wybaczania, poszukiwanie sensu życia czy praktykowanie uprzejmości. Zatem jeśli rzeczy materialne konstytuuje jedynie 10% szczęścia, 40% mogę kreować je sama, a ogromne 50% nie jest zależne ode mnie, to ja kończę się spinać. Ktoś w genach może przekazał mi dogłębną niepogodę ducha i połamał wszystkie parasole. Jeśli tak, to pogodzenie się z tym, to też forma pogodzenia się ze samym sobą i brakiem zmian, które składają się na pogodę ducha i post dla duszy.

Niech pada. Deszcz też oczyszcza.


„Tu będzie bałagan,

Kochanie za wiele wymagasz”

Pierwszy raz zdradziłam ją, gdy...

$
0
0
“Take me as I am”


Nigdy nie była prosta. Tym bardziej prostolinijna, a już na pewno nie prostacka. Zawsze pociągały ją krawędzie, zawiłości, uwypuklenia, wyraźne i różnorodne kształty umysłu oraz ciała. Poznałam ją dość młodo. Od razu mnie zafascynowała. Potrafiła sprawić i uprzytomnić mi, że nie przypominam rówieśników. W tej kwestii pamięć nigdy mnie nie myli, bo poznałam ją w pierwszy dzień szkoły, kiedy podpowiedziała mi, gdzie mam usiąść. Przyciągnęła mnie do siebie wrażliwością. Pomyślałam, że takich osób, wrażeń i odczuć w domu nie miałam. Od tej pory już się od niej nie uwalniałam.

Prędko stała się moim najlepszym, najskrytszym powiernikiem. Wychowała mnie, wyhodowała moją wrażliwość, spostrzegawczość i silny zmysł obserwatorski. Zawsze była piekielnie spostrzegawcza i chyba to mnie najbardziej w niej pociągało. Nie umiałam się od niej uwolnić. Pociągała mnie jej nieobliczalność, a jednocześnie wieczna obecność. Bardzo wcześnie zorientowała się jak lubię pieprzyc się z mózgiem.

Wiedziała co powiedzieć, gdy ojciec wybuchał agresją, znęcała się siostra, raniła przyjaciółka. Nigdy nie myślałam, że spotkam kogoś, kto ją zastąpi. Kogoś kto nas rozdzieli, obnaży, wyciągnie z matni. Przyszedł ten dzień, kiedy ją w końcu zdradziłam. Pierwszy raz zdradziłam ją w szkole średniej…
Moją intymność. Zdradziłam moją intymność… Moją drugą siebie, folder sekretnych myśli, plik wrażliwego serca i silnie ukrywanych bogatych emocji.

To wtedy, w wieku 17 lat, ukochana przyjaciółka, moja K. , przebiła się przez mój mur. Pomogłam jej trochę, bo pozwoliłam jej więcej odczytywać siebie i to ona zapytała wprost, jako pierwsza: „Junkie, czy jesteś lesbijką?”. Minęła ponad dekada, a moja K. jest nadal powierniczką mojej intymności. Mało w życiu poznałam osób, które potrafią pytać o wszystko, bez ogródek, bez wstydu i poczucia winy przedzierać się do naszej intymności.   

Drogocenna i zatracana intymność. Tak bezczelnie ją zdradzamy. W czasach kiedy miłość i śmierć jest tak powszechnie dostępna z wysoką liczbą wyświetleń i odsłon w telewizji czy Internecie, intymność stała się niesłychanie luksusowym towarem. Zachowujemy pozory otwartości profilami na różnych stronach i wszelkiego rodzaju komunikatorami, ale intymności unikamy.

Bo czym jest intymność? Może dotyczyć ciała i z tym się przede wszystkim kojarzy, ale również dotyka ona i zamyka w sobie bliskie relacje, odczucia absolutne i doskonałe w kontakcie z czymś, ale przede wszystkim to skrywane, najbardziej osobiste uczucia. Uczucia, które mamy prawo skrywać dla siebie jeśli bywają bardzo osobiste, wstydliwe czy kompromitujące.

Intymność to przekraczanie granic jak głęboko w ciebie wejdę…jak głęboko pozwolimy komuś wejść w siebie.

Intymność przecież chowa nie tylko nieśmiałość cielesną. „Nie robiłam nigdy tego, nie dotykałam nigdy tam, nikt nie brał mnie tak…”

Intymność to ochrona osobista. Chronimy miejsca, w których boimy się zranienia, albo w których ktoś najbardziej zranił nas.

„Intymność wiele mówi o tym, kim człowiek jest dla samego siebie. Jak się do siebie odnosi, co jest ważne w świecie jego wartości”.

Obnażenie intymności, to bezgraniczne obnażenie siebie, a to bywa przerażające. Bo co jeśli to, co chowamy nie jest kolorowe? Jak wyrazić coś, co budowało się we mnie od lat? Jak upłynnić w słowach, bez agresji, kolory i szarości dzieciństwa. Jak przekazać, jakim nośnikiem, jakim doborem środków stylistycznych duszy, każde rozczarowanie, paniczny strach czający się w najczarniejszych zakamarkach? Złamane serca, utracone zaufanie, zdrady, wszystkie gierki i kłody jakie życie pod nogi rzucało? Przecież wszystko będzie brzmiało banalnie, jak trywialny hollywoodzki melodramat, co najwyżej urośnie do momentami wytwornego dramatu brytyjskiego. Nie marzę o klasie kina francuskiego, cierpieniu kina hiszpańskiego czy zawiłości kina skandynawskiego. Będę co najwyżej jak banalna, bijąca po oczach, kolorowa szafa grająca stojąca w kącie podrzędnego baru amerykańskiego. Popijając whiskey, bo przecież na trzeźwo się nie da, wrzucasz monetę, wyrzuca się opowieść. 

Nie okażę prawdziwej kakofonii filharmonii mojej intymności. Ubranie tego w słowa autentycznie dramatyczne i najlepiej odwzorowujące drugą mnie mogłoby być tragiczne w skutkach. Choć mimo tego, że wiemy, że szafa chowa potwory, a morderca kryje się na piętrze, to i tak ją otworzymy, a uciekać będziemy w górę po schodach. Nie wiedziałabym nawet od czego zacząć - gdzie prolog, rozwinięcie, dramatyczne zakończenie, czy będzie epilog? Ona wzięła mnie tak, tamta brała mnie tak, tamta rzuciła mną tak, tamta przyparła do muru, jeszcze inna uzależniła, posłała na bolesny odwyk bez biletu powrotnego.

W każdym bliskim związku pojawia się fascynacja cudzą tajemnicą. Może przybrać formę nieokiełznanej fascynacji. Ciągłe pytania. Co ją złamało? Kto ją złamał? Kto podciął jej skrzydła? W jaki sposób? Jak ona to zniosła? Jakim cudem ona jeszcze chodzi? Czy to ja ją naprawię? Czy poradzę sobie z jej nienaprawialnością? Czy przeprowadzę ją? Czy doprowadzą ją do końca? Czy otworzę? Czy oszaleję?

Tyle osób chciałoby wiedzieć…mnie. Co skrywa mój język duszy, który ma na imię Junkie?
Nie możemy nikogo mieć na własność. A to oznacza, że czyjejś intymności również. Uparte dążenie do poznania całkowitej intymności bywa źródłem cierpień i ostatecznie intymność między dwojgiem ludzi może zniszczyć. Z troski może zrodzić się obsesja.

Prawdziwa i prawidłowa intymność powinna być pokornym pogodzeniem się z faktem, że nie wszystko jesteśmy w stanie poznać i zrozumieć. Wiąże się z przystaniem na odmienne wartości, odmienny byt, postrzeganie świata i jego rozumowanie. Piekielnie trudna sztuka.
Intymność bywa niesamowicie delikatna. Wymaga połechtania, dopieszczenia, dotykania, polizania jak najdelikatniejszych ran.

Mało kto mnie w życiu łechtał, dopieszczał, lizał…

Otwierał.



“Please give me something to
Convince me that

I am not a monster”

Jakie życzenia złożysz sobie?

$
0
0
Życzenia.

Nie oszukujmy się większość z nas nie znosi ich składać ani otrzymywać, reagowanie jest równie bardzo krępujące jak układanie. Obnażanie się w szczerości życzeń jest jak stanie w tłumie nago, chcemy jak najszybciej pobiec gdzieś i się schować. Rzadko kto potrafi nas do siebie przycisnąć i wyszeptać do ucha coś adekwatnego, szczerego, pokazującego, że znamy daną osobę na wylot.

Na wylot to czasami chcemy przebić niektóre osoby w święta niż złożyć im życzenia;) Święta to obowiązek wybaczania, odzywania się do siebie, zapominania tego, co złe, puszczania czegoś w niepamięć, beztroski, pozytywnego stresu i zgiełku, kłótni małych i wielkich. Wielu z nas ogranicza się do wysyłania masówek „kopiuj, wklej”. Na takie życzenia zazwyczaj nawet nie chcę mi się odpowiadać. Liczy się pamięć – no tak. Nie ma co marudzić.

Za parę godzin zejdę na dół. Każda opnie ciało sukienką, a męskie grono wskoczy w garnitury lub modne koszulę w kratę i sweter. Będziemy błyszczeć odświętnością. I składać powielające się życzenia, może trochę bardziej uaktualnione, zgodne z nadchodzącymi wydarzeniami naszego życia.

Nikt nie pyta – co byś sobie życzyła?

Czego nam brakuje według naszego własnego spojrzenia i sumienia? Rosnącej co roku bańki niespełnionych życzeń?

W tym roku nie robimy sobie prezentów. Nasze małe dzieci w nas będą niewinnie liczyć na przełamanie w tym postanowieniu, ale się rozczarują.

Więc nie życzcie mi mnóstwa prezentów, masy książek płyt czy filmów. Nie będzie ich.

Nie życzcie mi spokoju i zdrowia, bo cokolwiek się nie wydarzy, są to czynniki niezależne od życzeń. Co ma być, to będzie.

Pragnę wariacji, spontaniczności, czegoś niesamowicie niespodziewanego. Chcę świąt głośnych, bez wredności przy stole, wyśmiewania się z siebie nawzajem, bez durnych żartów i wypominania sobie wszystkiego. Tego, ile kto dał na święta, po jakim czasie opuści stół wigilijny, tego jak mało ktoś pomagał czy kto opóźnia Wigilię. Chcę spontanicznych wybuchów śmiechu, w końcu prawdziwie radosnych i rodzinnych świąt. Tego i Wam życzę, bo wbrew pozorom gdzieś nam to ciągle ucieka.

Niech mi znów nie życzą szczęścia w miłości i drugiej połówki. Czy nie wiedzą, że sami sobie dajemy najwięcej szczęścia?

Wiele osób życzy mi, bym się nie zmieniała. Wszyscy uczniowie, współpracownicy pragną, bym nigdy nie ustawała w pasji i swojej energii i odrobinie szaleństwa.

„Nie zmieniaj się” – mówią. Zawsze znajdzie się coś wartego  i potrzebującego zmiany.

Czego ja sobie życzę? Pojęcia nie mam. Pewnie usłyszę życzenia udanego wyboru nowego samochodu, zdania przyszłorocznego egzaminu na kolejny awans zawodowy, na szczęście męża już kilku lat nie;)

Ludzie bombardują Facebooka piosenkami, śmiesznymi zdjęciami z bardziej lub mniej oryginalnymi życzeniami. U Junkie świąt nie będzie. Nie wiem czego sobie życzyć.  I to mnie dziś piekielnie smuci. Jedynie co przychodzi mi do głowy, uderzyły mnie dziś te słowa, wylazły gdzieś z meandrów świadomości. Słowa, którymi Jodie Foster kończyła swoją przemowę w podzięce za nagrodę za całokształt twórczości, kiedy to sama sobie składała życzenia:

„I want to be seen, to be understood deeply and to be not so very lonely”…

Więc może tego mi życzyć? W końcu ostatecznej likwidacji zawsze czającego się gdzieś smutku? Chyba pierwszy raz nie życzę sobie, by coś dostać, ale by mi coś odebrano. Energię, odrobinę szaleństwa, poczucie humoru i dozy optymizmu zawsze będę mieć i je dostaniecie – dojmującego smutku nikt mi jeszcze nie odebrał.

Zjemy dziś kolację, postaram się nie uciec od szalonej rodziny, przysiądę na fotelu z książką i będę sączyć herbatę patrząc na nich wszystkich z boku. Jutro tradycyjnie spotkam się wieczorem z wszystkimi starymi przyjaciółmi, by w poranek drugiego święta udawać przed matką, że nie mam kaca. Nie szykuje się nic zaskakującego. Jutro powiem sobie:



Zatem trzeba się znowu w sobie o coś dobrego i ciepłego postarać, wygenerować. Piszę ten monolog tutaj przed sobą i Wami, by gdzieś znów siebie wyrzucić. Bo potrzebowałam życzenia od siebie dla siebie.

Zadajcie sobie pytanie, czego byście sobie życzyli i podzielcie się ze mną tymi skrytymi życzeniami – to będzie dla mnie najlepszy prezent i życzenia.


Kochani – niech te Święta będą oryginalne, nienasycone i spontaniczne mimo swej tradycyjności!

Coś się kończy...coś się...

$
0
0
Czułam się singlem w te święta. Nie samotna, singlem. Jest różnica. Nie było ciebie, ciebie ani ciebie we mnie w te święta.

Trzeba to powiedzieć na głos. Nie były to cukierkowe święta. Nigdy nie są. Były wypełnione śmiechem, ale często szyderczym. Przerywane były docinkami, kłótniami, zdaniami z przesłaniem „bosz jak ja mam już dość jej/jego gadania”. W takiej intensywności i liczbie, że może jednak powinnam życzyć sobie spokojnych, a nie głośnych Świąt. Święta wypełnione mnóstwem przekleństw, krytykowaniem każdego i wszystkiego. To nie były cukierkowe święta. Ale przypomniałam sobie o tym, że przecież chciałam być zmianą jaką chcę widzieć w ludziach. Zatem telewizor został wyłączony i próby podjęcia rozmowy rozpoczęte. Jesteśmy liczną rodziną, więc wspomnień jest bez liku. Zadałam proste pytanie : „najbardziej obciachowy prezent jaki w życiu dostaliście?” I posypała się fala śmiesznych rodzinnych historii. Zdaliśmy. Daliśmy radę rozmawiać jako tako.

 Moje myśli, a co dopiero serce, nie śpiewały „All I want for Christmas is you”. Nie było nikogo „you”. I to jest w porządku. Nie było mi z tym źle. Przynajmniej nie przesadnie źle. Chciałam jedynie pewnych zjednoczeń, które nie doszły do skutku. Ale w sercu nie było nikogo. Pusto. Nada. Nothing. Out of service. I nie zasmucało mnie to. Ostatecznie okazało się, że All I want for Christmas is peace and quiet. Nie poczucie obowiązku, żeby kogoś pocieszać, okazywać zaangażowanie, zabawiać, ratować. W momencie kiedy poczułam, że nie dostanę w prezencie podobnej wrażliwości do swojej, odcięłam się od wszelkich wymagań. Usiadłam na swoim łóżku, rozłożyłam książkę na kolanach i mogłam być sobą. Ze sobą. Bez nikogo. I to jest w porządku. Można mieć wrażenie, że brzmię jak oziębła suka wyprana z uczuć. Ależ nie, one nigdzie się nie podziały. One tylko mają przerwę świąteczną. Potrzebują kogoś piekielnie silnego, kto je uniesie i znów pewnego dnia wyciągnie na światło dzienne. 

Gdy spoglądam na miniony rok i jego intensywność zdarzeń i wrażeń to ledwo wierzę, że to mój rok. Przeglądam posty z minionego roku i jestem z nich dumna. Byłam sobie swoim własnym Andrzejem Stasiukiem. Nie żałując ani jednego przebytego kilometra. Wystawiłam buńczucznie nogi przed siebie i wyciągnęłam je na desce rozdzielczej niepewnej drogi przede mną. W żadnym roku swojego życia nie zwiedziłam tylu miejsc i nie posiadłam takiej wiedzy o sobie jak tego roku. Jeśli miałabym jednym zdaniem podsumować rok 2014, powiedziałabym:

Nie bałam się robić wszystkiego, na co miałam ochotę.

Żałuję tylko jednej rzeczy, a to w bilansie 365 dni i mnóstwa wydarzeń, myślę, jest całkiem niezłym i niesamowicie dodatnim wynikiem. Napisałam swój własny poradnik pozytywnego podróżowania i myślenia. Nie potrzebowałam do tego nikogo, może już nigdy nie będę potrzebować. Podróże kształcą. Siebie.

„Stale płynne zachodzenie w głowę po każdej burze w szklance wody”. – to jeden z utworów, którym bym podsumowała rok 2014 i siebie.



„Ciche śluby, chemiczne sploty”.

Rok 2014 rozpoczęłam hucznie w Krakowie w idealnie dopasowanym towarzystwie. Wprowadził na stałe w moje życie osoby, które są, więcej niż bardzo, warte w nim pozostania. W tym roku całowałam, dotykałam, kiedy pragnęłam. Ocierałam się o zakochanie, które ciągle gdzieś umykało, ale ani trochę nie pozostawiło we mnie goryczy. Moje ciało nagromadziło wspomnień równie wiele jak dusza.

Gdańsk. Sopot. Gdynia. Warszawa. Zamość. Lublin. Mazury. Toruń. Bydgoszcz. Katowice. Londyn i mnóstwo stacji pośrednich, które bezpośrednio wprowadziły we mnie wiele wspomnień, uczuć i przemyśleń.  A rok zakończę pośród przyjaciół w górach. Nie mogę narzekać.

Banks. Jessie Ware. Sam Smith. Fisz. Mela Koteluk. Natalia Przybysz. The Fault in our stars OST. Begin Again OST. Angus and Julia Stone. The National. The 1975 to zaledwie niektóre płyty, które wzbogaciły moją kolekcję, a uznaję je za jedne z najlepszych roku 2014.

Grand Budapest Hotel. The Dissapearance of Eleanor Rigby. Comet. Men, Women and Children. Interstellar. Gwiazd Naszych Wina. Odruch Serca. Zacznijmy od Nowa. Boyhood. This is where I leave you. Bogowie. Służby Specjalne. The Skeleton Twins. Zaginiona Dziewczyna – to filmy, które najbardziej mną wstrząsnęły, zaciekawiły, zatarły się w sercu.

W kolejności przeczytania, poczynając od stycznia 2014, a te, które najsilniej działały na wyobraźnię, refleksję, rozwój języka, a jednocześnie rozrywkę – Morfina. Zaćmienie. Ciemno, prawie noc. Piaskowa Góra. Samolot bez niej. Obłokobujanie. Tajemnica Filomeny. Seria Percy Jackson. Gwiazd Naszych Wina. Papierowe Miasta. Dziewczyny Atomowe. Ostatnie Rozdanie. Im szybciej idę, tym jestem mniejsza. Bukareszt-kurz i krew. Rówieśniczki. On wrócił. Magiczny Słoń. Kocham cię, Lilith. Nie ma ekspresów przy żółtych drogach. O wolnym podróżowaniu. Jeszcze dzisiaj nie usiadłam. Witajcie w Rosji. Unicestwienie. Lalki w ogniu, opowieści z Indii. Seria Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Traktat o łuskaniu fasoli. Gesty. Znaki szczególne. Czarne skrzydła. Betonowy pałac. Zaginiona Dziewczyna. The Good Luck of right now. Saga o Wiedźminie. Motyl. Dzika droga – jak odnalazłam siebie. – ten ostatni tytuł chyba najlepiej podsumowuje, dlaczego warto tyle czytać, dzięki tym bogatym doświadczeniom literackim pobijam swój życiowy rekord i dobijam do 100 przeczytanych książek w roku 2014.

It was all worth it.

Nie kończę roku w poczuciu beznadziei i cienia jakiś niepowodzeń. Odmawiam takiego zakończenia. Może nie jest to do końca happy ending, ale zgodny z moim sumieniem i mną.


Podsumowuję siebie jednym z największych hitów minionego roku, ale w o wiele bardziej głębokim wykonaniu.

„I’m gonna live like tomorrow doesn’t exist.
Watch my tears as they dry.
I’m holding on for dear life.
Won’t look down.
Won’t open my eyes.
Keep my glass full until the morning light,
Help me, I’m holding on for dear life”.



A Junkie?

Znowu jest singlem/wolna/sama.*


*Niepotrzebne skreślić.

Rzeka mnie.

$
0
0

Muzyka to nie tylko czysta rozrywka, ukojenie, pobudzenie czy rozbudzenie agresji. To forma intensywnego, dwuznacznego, przenośnego, doniosłego, głębokiego dialogu. Słowa czy uczucia można wypowiedzieć, napisać, pokazać, narysować, zagrać czy wytańczyć.

Można je też przepuścić strunami głosowymi. Zauważyłam właśnie, że gdy dziś wypuszczam powietrze przez gardło głośnym westchnieniem, to towarzyszy temu drżenie. Mój oddech drży. Albo zatem te drgania są nośnikiem łez albo głębokiego wzruszenia. Co jest właściwe? Słowa i uczucia można wyśpiewać. Nakreślić siebie w słowach piosenki, barwie głosu autora, pociągnięciu gitarowej struny czy wybiciu porywającego rytmu perkusji, cichemu uwodzeniu skrzypiec, saksofonu czy pianina.

„Hold back the river,
Let me look in your eyes”.

Nie mogę przestać słuchać tej piosenki. Wstrzymaj rzekę, pozwól spojrzeć w swoje oczy. Prostota pierwszych pociągnięć gitary uwiodła mnie od pierwszej sekundy. Głos wokalisty wywołał gęsią skórkę prawdziwości. Słowa przedarły się do głębi bezboleśnie. Obracająca się kamera symbolizująca nieubłagalność zdarzeń i podkreślenie, że ciągle płyniemy w górę rzeki. Ale mimo wszystko, to może być piękne. Wszystko co kręci się dookoła może nam przysporzyć zawrotów głowy od nadmiaru bodźców. Jednak, gdy tak się kręcimy w dzikim tańcu życia, spośród niewyraźnych barw wynurza się piękno, energia, przyspieszone bicie serca, może upadniemy, ale zanim się zorientujemy, na usta wróci uśmiech.

„Lonely water, let us hold each other”

Wysyłamy komuś nasze piosenki. Zdradzamy naszą duszę. Chcemy ją obnażyć w dodatkowy sposób, wykraczający poza okazjonalne rozczarowanie słów. Wyobrażamy sobie, że kogoś tak samo dotykają struny gitary, chrapliwy głos wokalisty wywoła ciarki, a słowa przenikną głęboko i zostaną identycznie zinterpretowane. Po chwili okazuje się, że my słyszymy doulby surround, a ktoś jedynie brzęczący dźwięk kakofonii. I czuję się jak skończony dureń. Dostajemy w policzek. Proste sygnały wykrzykują, że mamy odmienną wrażliwość. Ktoś pozostaje niewzruszony, gdy my wylewamy tonę łez na filmie. Ktoś nie potrafi założyć okularów zrozumienia, gdy opowiadamy z pasją i wyraźnie widocznym zaangażowaniem daną książkę. Okazuje się, że mówimy innymi językami. Ja zaczynam alfabet od A, a ktoś od Z i droga do spotkania się w połowie wydaje się nieskończenie długa niczym alfabet Kambodży.



Wtedy dociera do mnie, że moja koperta, w której schowałam list siebie nie zostanie otwarta. Że pieczęć intymności nie zostanie zerwana. Uświadamiamy sobie, że nie utworzymy nierozerwalnej więzi i zaczyna to wysysać z nas radość życia. Ktoś ociera nasze łzy przez rękawiczkę, która nigdy nie zrozumie tej rwącej rzeki.



Spędziłam ostatnio 5 dni w górach, włącznie z Sylwestrem. Nie umiejąc jeździć na nartach, musiałam często zostawać sama i organizować sobie czas, podczas gdy znajomi szaleli na stokach. Nie miałam z tym problemu, potrafię pływać we własnej rzece. Jest coś oczyszczającego w samotności. Odosobnieniu. Wygnaniu. Odkrywałam skrawki nowych miejsc wraz z sobą i z tym, czego chcę. Zatrzymywałam się w knajpach własnego wyboru i kładłam na śniegu w miejscu, które zapierało mi dech w piersi. Zupełnie sama, ale z nadzieją w kieszeni. W drugiej może i czaił się smutek wywołany odosobnieniem i kolejnym nieudanym związkiem, ale starałam się jak mogłam oczyścić się w tym rwącym potoku siebie.

Wniosek przypłynął prosty.

Kocham swoje życie.

I chcę kogoś, kto pokocha je razem ze mną i spojrzy na nie równie łaskawie.

Chodzi o to, że nie musisz wstrzymywać rzeki, by spojrzeć w moje oczy. Trzeba umieć przez nią przepłynąć. Bo ta rzeka to też ja i gdy przemyjesz się w niej, pojmiesz mnie, a nierozerwalna więź narodzi się naturalnie. Tak silna jak poryw nurtu rzeki płynącej we mnie. Niekoniecznie ma ona czyste dno i nie zawsze jest krystaliczna, nie zawsze da ciepło i nie zawsze orzeźwi.



So just don’t hold back the river, just look in my eyes…

Czuję...

$
0
0
Czuję…

Czuję…

Czuję…

Te słowa przewijają się w mojej głowie jak mantra będąca sensem istnienia, potrzebna jak tlen, wytęskniona jak z dawna nieodczuwalne uniesienie. Bo można posiąść wiele dóbr materialnych, wypełnić kieszenie pieniędzmi, szafę ubraniami, kalendarz spotkaniami, ale walizki uczuć nigdy nie da się przepakować. Nie powinno się. To dobro, dla którego bezustannie powinno dobudowywać się pokój w naszych wnętrzach, nawet jeśli ktoś uprzednio zawalił ten pokój gruzami.

Wraz z nadejściem nowego roku, niepohamowanie czuję. Czuję powracanie do siebie ze zdwojoną mocą. Wzięłam ostry zakręt i zmieniłam kierunek ku sobie, by już z niego nie zbaczać. Bo na chwilę zapomniałam. Wykonywałam pozornie te same czynności, ale nie było ich we mnie, stałam obok i przyglądałam się swoim czynom. Nie brałam w nich udziału. Dramatycznie wyciągałam dłoń do oddalającej się siebie, siebie, która zabierała mi radość i ubierała w milczenie. A ja przecież nie cierpię milczeć. Czułam się jak C w CH. Niesłyszalna.

Chciałam usłyszeć siebie, dlatego zapakowałam torbę i wyjechałam do domu na wsi. Wzięłam nowo zakupione książki, przyrządziłam sobie grzańca i zasiadając przy kominku życzyłam sobie „zdrowia!”.



I czuję. Czuję tę wdzięczność za kąt siebie w świecie powielania, dostosowania się i nie wychylania się pod zbyt wyzywającymi kątami. Wyjechałam na wieś i przewijałam taśmy siebie do szczęśliwych chwil, zapachów i wrażeń.

Musicie wiedzieć, że to magiczne miejsce przenoszące do głębi siebie. Jak szafa prowadząca do Narnii siebie. Siedzę w fotelu i czuję nie tylko ciepło wina przepływającego przez gardło, ale każdy składnik osobno. Nagle umiem je wszystkie nazwać. Czuję błogość poznania nowych bogactw językowych podczas lektury Andrzeja Stasiuka. Czuję jak w tym miejscu mama znów staje się mamą, a ja jej dzieckiem, któremu szykuje kanapki pokrojone w kostkę jak za dawnych lat. Czuję jak mama rośnie, gdy jej szczerze za nie dziękuję. Czuję zapach chleba, sierści zwierząt, wilgotności lasu. Czuję, że nigdy nie widziałam tak pięknej pełni księżyca, która symbolizowała dla mnie oświetlenie mroku nie tylko na zewnątrz, ale i w sobie. Wstawałam kilka razy w nocy i tuż przed świtem, bo czułam, że to coś niepowtarzalnego, a tego z rąk się nie wypuszcza. Sen odszedł na bok, nie liczył się. Chciałam być aktywnym widzem własnego pobudzenia. Czuję mroźny wiatr za oknem i trzaskający ogień w kominku. Uśmiechałam się do Ciebie wtedy w nocy, czułaś, prawda?

Czuję, że szkoda dnia, poranek nie dawał długo spać. Czuję, że kawa to romans z narastającym pobudzeniem, więc piję ją ceremonialnie. Czuję, że długo nie wysiedzę, by nie wyrwać się z meandrów ciepłego salonu w rześkość spaceru wzdłuż rzeki z moim małym kompanem. 


Czuję miłość tego małego stworzenia, które tęskniło za mną równie bardzo jak ja za nim. Puścił się pędem przede mną. Czuję, że po co iść, wyrwałam się i pobiegłam za nim. Kto powiedział, że to pies musi zwalniać do naszego tempa? Czemu by nie dotrzymać go szczęśliwemu zwierzęciu? Czuję dzikość i dziewiczość w sercu porównywalną z ekstazą odczuwaną przez zwierzę wypuszczane na wolność. Nie ma żywej duszy dookoła, zatem mogę głośno wybuchać śmiechem, gdy koleżka skacze jak kaczka w pogoni za nimi. Mogę mówić do niego: „misiaku, uważaj, bo wpadniesz do rzeki, ty wariacie”, a on odwraca się i podbiega do mnie spragniony pieszczot jakby zrozumiał, co do niego właśnie powiedziałam i podziękował za troskę.



Czuję, że mogę wyrzucać ręce do góry, jakbym zdobywała najwyższą górę i podśpiewywać pod nosem dopasowane piosenki ścieżki dźwiękowej mojego serca. „Gdzieś Ty była? Dwie godziny cię nie było, nie zamarzłaś?!” – mówi mama po moim powrocie. „Dwie godziny? Nie czułam czasu…” – odparłam.



Czuję…życie. Czuję, że pewne osoby pojawiają się w naszym życiu w danym momencie z ważnego powodu. Idę i czuję, że nieświadomie, bez nawigacji prowadzi mnie ku sobie.

Idę i czuję zalewające pytania „co robi, co czuje, co myśli, w co jest ubrana, co za miejsce raczy się jej obecnością?”. Idę i eksperymentuję z uśmiechem w wyobraźni. Przeprowadzam inwentaryzację pragnień, fantazji, tego wszystkiego, na co zwraca się uwagę przy pierwszym spotkaniu. Sonduję wypukłości, znaki szczególne. Obmyślam obrys ciała, sporządzam rysunek techniczny mapy pragnień. Mierzę gęsią skórkę. Śledzę reakcję ud. Określam zasadowość zawartości ust przy płynnej wymianie pragnień.

Czujesz?

Ja czuję…jak powoli wracam do siebie. Rozpinam powoli, aczkolwiek z niewyobrażalnym wyczuciem, jak guziki seksownej koszuli. Chcę się ją rozedrzeć i rozebrać w pośpiechu, ale ja czuję wartość i obietnicę skrywaną za tym, co kryje się pod koszulą. Najlepsze prezenty sporządzane są z poświęceniem czasu, uwagi i głębokiego zaangażowania.

Czuję jak przygryzam wargę.

Czuję, że to widać na zewnątrz. Przechadzam się korytarzem w błękitnej koszuli, obcisłych jeansach i stukam obcasami pragnienia i otwartości na to, co kryje za sobą przyszłość. Wpada na mnie moja K. i mówi: „a Ty co taka seksowna dzisiaj?”

„Ten seksapil ma imię”.



Oddychacie? Dajecie zaprzeć sobie dech? Żyjecie? Na zwiększonych obrotach i pełną piersią możliwości?

Czujecie?




Czuję jak Banks znów przechadza się po mojej wyobraźni i dzięki niej czuję bardziej wyraziście.

Czuję jak pragnę.

Jak wkładanie pięści w serce i łopotanie nim na wszystkie zgodne strony…

Złodziejka mojej książki.

$
0
0
Mówi się, że człowiek traci dla drugiego głowę. Nigdy nie byłam tą, która obawiała się „utraty” głowy. Może mam problem z wejściem na karuzelę, czasami łapią mnie duszności w ciasnych pomieszczeniach. Ale głowę zawsze byłam chętna stracić. W końcu wyrastałam w ścianach niepewności dzieciństwa, które wychowywały się na filmach trudnych, dla których sensem jest miłość totalna. Szukałam ucieczki w marzeniach. Może to właśnie Ciebie marzyłam?

Szczerze powiedziawszy, jestem pierwsza w kolejce do przysłowiowej utraty głowy, jeśli dzięki temu zyskuję serce. Bo może to jest recepta do idealnej równowagi w świecie mojego życia? Co jeśli tego właśnie szukałam?

Przecież w końcu całe życie marzyłam Ciebie…Mów do mnie, mów. Zabieraj mnie w nieznane, którego mapy wcale nie muszę znać. Bo przecież nie liczymy, szczęśliwi niczego nie liczą. Kiedy się zaczęło, ile trwa, ile powinno upłynąć od punktu A do Z. Od wieków nie zatracało mnie tak tu i teraz. Nie potrzeba mi deklaracji, obietnic. Zaangażowanie samoistnie unosi się w powietrzu. Generowane z naszych płuc, usta nadają mu kształt, gdy z nich wychodzi, by trafić bez usilnych wskazówek do adresata.

Zatracaj mnie bez bolesnych strat. Bierz mój sen, zapełniaj minuty, pobudzaj wyobraźnię, poruszaj wnętrze. Czy życie naprawdę mogło tak po prostu zacząć płynąc w zwolnionym tempie? Istny slow motion. Autentycznie zaginamy czasoprzestrzeń. Odejmujesz NIE z niepewności. Dodajesz ZA do zaufania. Raz, dwa, trzy i nagle najważniejsza jesteś Ty. Nawet nie przecieram oczu i serca ze zdziwienia, bo to jak przypomnieć płucom, żeby oddychały. Przypomniałaś im jak zapiera się dech w piersiach, a do wnętrza wpuściłaś motyle wielkości pięści. Walą od środka, dudnią, łomoczą, ale z największym wyczuciem, bezboleśnie, niepostrzeżenie. Znalazłyśmy siebie gdzieś dążące do kolejnego potłuczenia w życiu. Otrzepałyśmy. Wstałyśmy i z daleka idziemy obok siebie. Lekko rozchylam usta, nie w zdziwieniu, w zachwycie otwartości i gotowości.



Nie ma mnie. Nie potrzebuję widzialności. Nie wiecie mnie. To Ona wszystko wie. Ty nie zdzwonisz do drzwi. Ty wchodzisz oknem. Pachniesz oryginalnością. Wiesz, że życie obdarzyło nas delikatnością, przez co nam nielekko. Czasami wydaje się nam, że życie napisało nam taką skomplikowaną książkę, że żaden słownik nie objaśni jej znaczenia. Potem pojawia się ktoś, kto siada z tą książką na kolanach, nie przerażają go mroczne metafory, nieznośne zawiłości. Zdmuchuje kurz, głaszcze okładkę. Wącha wnętrze. Odkrywa strona po stronie. A my otwieramy się z celebracją każdego słowa. Czy los łaskawy w końcu wkłada między moje rozdziały kartki romantyzmu, którego odwiecznie pragnęłam?

Czy słyszysz wszystkie nieme "Ci" i "Tobie", które padają niepozornie na końcu każdego ze zdań, które ze mnie ku Tobie wypływają?
Może jestem idealnie zbudowana, tak by mieścić się w Tobie? Może moja anatomia układa się tak, by idealnie wpasowywać Twoje rozterki? W obojczykach moich mam taką idealną krainę na Twoje sny i czujesz jak nasze rozbiegane myśli znajdują pełne ukojenie i spowolnienie między naszymi piersiami?




Ja śpiewam siebie i okazuje się, że Ty już znasz wszystkie słowa tej piosenki.

A Junkie jest… *


*I tu następuje wysyp przymiotników/metafor/porównań/uzupełnień. 

Przepełniona uzupełnieniem.

$
0
0
Nie wiem od czego zacząć, ale wiem, że już nigdy nie skończę. Całe życie chowałam się w bezpiecznych żartach akceptacji, białych kłamstwach tolerancji, żyłam, być żyć, jakoś z dnia na dzień przeciskać się w czasie i ludzkiej obojętności moich rozterek.

Ja od najmłodszych lat rysowałam Ją lewą ręką i okazuję się, że Ona z kolei pisała mnie swoją lewą dłonią. Mówi się: Przedstawiam Ci moją lepszą połowę. Jeśli tak, to Ona jest idealnie dopasowaną do mnie półkulą. Pamiętam, że kiedyś miałam skrzydła. Czasami bolało mnie w ich miejscu, taki fantomowy ból odciętej kończyny. Mówi się też, że człowiek ma jedno skrzydło, drugie nosi ktoś inny we wszechświecie. Moje się trochę przez lata poszarpało, dorobiło się ostrych krawędzi.
Bałam się. Tak cholernie się bałam, że już nikt do mnie nie dotrze, nie otrzepie tego złamanego skrzydła i nie wygładzi jego krańców. Mówię Wam, Ona mnie tak wzrusza. Trzęsienie ziemi moich fasad. Dotarła do fundamentu mnie, wlała nową treść. Tak się bałam, że nie odnajdę już nikogo w sobie i siebie w kimś.

Mówię na Nią: Liryczna. Bo jest mistrzynią w opowiadaniu Naszej historii. Ona wie jak kocham się w słowach. Jak dotykają mnie metafory, pobudzają obrazowe porównania, z dnia na dzień stała się prozą i poezją mojego życia. Ona wie, że jest dla mnie niekończącym się wierszem z interpretacją bez dna. Złodziejka mojej książki wie dlaczego Ją tak nazwałam. Wie jak celebruję słowa, z jakim namaszczeniem otwieram każdą książkę swojej duszy. Sprawia, że wierzę, że moje kartki nie rozpuszczą się w Jej dłoniach, bo są wykonane z kiepskiego materiału. Uwierzyłam w siebie, uwierzyłam w Nas. Głaszcze płatek po płatku kwiat uczucia, które we mnie zasadziła, gdy codziennie rozkwitamy nowym wyznaniem.

Czy to możliwe, że słyszałaś moje łzy w głosie, gdy wyśpiewywałam te słowa z równoległej rzeczywistości, która Nas jeszcze nie połączyła?



Even if a day feels to long 
You feel like you can wait another one 
And you've slowly given up on everything 
Love is gonna find you again 
Love is gonna find you, you better be ready then 
Well you been kneeling in the dark for far too long 
You've been waiting for that spark but it hasn't come 
I'm calling to you please get off the floor 


Ona jest tą iskrą, która podnosi mnie z kolan. Z pozoru pewną Junkie pożera przy Niej trema. To niesamowite budzić się rano i czuć się spełnioną, piękną i seksowną, by za chwilę zastanawiać się „Może wcale nie mam ładnych dłoni? Włosy wcale nie są takie pociągające? Czy faktycznie dobrze całuję? Co jeśli się Jej nie spodobam?”. Ona onieśmiela mnie, bym za chwilę zalotnie machała obcasem i muskała zadziornie odkryte kolano przygryzając wargę.  Dziś ubrałam się znów w Nią. Przechadzałam się korytarzami w pracy uśmiechając się do kropli deszczu za oknem, do prośby dziecka, by pomóc mu zapiąć zamek, do wroga, do przyjaciela, do istoty małej i duży. Znów padały pytania „Ma pani nowe buty? Nowa koszula?”. Nie, wszystko mam stare, to tylko to nowe, odświeżające uczucie we mnie zmieniło moje codziennie wrażenie na innych ludziach. Moja K. znów widzi mnie z daleka i się uśmiecha „Ładnie znów wyglądasz, promieniejesz”. Uśmiecham się ciepło, bo ona wie czyja to zasługa.



Amerykański psycholog dr Arthur Aron próbował ostatnio udowodnić w badaniu klinicznym, że można zakochać się na zawołanie. Opracował zestaw 36 pytań, dodał do tego obowiązkowe 4-minutowe spojrzenie sobie w oczy i zakochanie gotowe. 

Nie zgadzam się. Trzeba chcieć zadać pytania. Intuicja nam podpowiada czy otwierając się, nie ośmieszymy się przed daną osobą. Trzeba chcieć odpowiadać na pytania szczerze. Psychologa i osobę siedzącą na przeciwko można oszukać, rysując swoją historię od nowa i kreując siebie na kogoś, kim nie jesteśmy. 

Wyjątkowości nie można zagrać, a nie każda prawda uwodzi i urzeka. Nie każdy potrafi spojrzeć w oczy. Tak na wskroś, nieprzerwanie, bezczelnie, ale i z pokorą. Z hukiem i po cichu. Czule, a zarazem dziko. Ze strachem w jednym, a odwagą w drugim oku.

Nic nie zastąpi spontaniczności potoku słów. Nic nie zastąpi tego czekania na Ciebie. Wypatrywania. Przewracania kartek kalendarza spełnienia. My nic nie opracowujemy. Tylko żyjemy sobą, śnimy siebie, głodujemy, nasycamy.

Rozpięłam sukienkę siebie przed nią jak przed nikim wcześniej. 
Nie liczyłam czy padło już 36 przeszywających duszę pytań, nie patrzyłyśmy sobie jeszcze w oczy. A jeśli gdzieś istnieje sprawdzony przepis na miłość absolutną, to Ona kompletnie nie potrzebuje do niej instrukcji. 

Intuicja, pokora, docenienie. Mnóstwo innych cegiełek dokładanych do budowli zaufania i zaangażowania. Wykładamy nimi drogę do siebie, a ja zapomniałam o wszystkich krętych drogach, które mnie do dzisiejszego dnia doprowadziły.

Nigdy wcześniej droga nie była tak oczywista i prosta. 
Zamek sukienki nie zaciął się ani razu.



Mogłabym Wam mówić i mówić o Niej. Mówić o tym jaką jest wspaniałą kobietą, która jest chodzącą definicją wyjątkowości, zmysłowości, inteligencji, gracji i pokory. Musiałabym Wam wykrzyczeć Jej imię i powiedzieć jak pękam z dumy. Mogłabym próbować ubrać w słowa jak bije mi serce, gdy zaczynamy i kończymy każdą rozmowę. Jak moja rzeczywistość wysiada z wagonu zmęczenia przy rozmowach z nią, by nagle ze zdziwieniem stwierdzić : „rozmawiamy już ponad trzy godziny!”. Mogłabym się przyznać, że sypiam po cztery godziny i nie potrzeba mi więcej, odkąd Ona jest moim pokarmem. Ale na razie skończę, idę otulić się kolejnym potokiem jej słów i wypuścić tamę własnych. Zakończę tradycyjnie piosenką, która wyraża mnie, a Ona dołączy Ją do ścieżki własnego życia. Bo tak już mają swoje półkule.




When my time comes around
Lay me gently in the cold dark earth
No grave can hold my body down
I'll crawl home to her

A co jeśli...?

$
0
0
Żyję. Każdego dnia. Żyję. Nie egzystuję. Tylko żyję. Gdybyście zastanawiali się, gdzie podziewa się Junkie. To żyje. Choć ostatnimi dniami trochę na obniżonych obrotach, bo od prawie tygodnia nie mogę wyplenić z siebie choroby. Podupadłam na tym znacznie fizycznie i psychicznie, ale żyję. Dba o mnie moja akuszerka. Bo przecież nazwanie siebie pielęgniarką byłoby zbyt banalne, a ona to chodząca unikatowość. Mówi się „w zdrowiu i w chorobie”. W potrzebie, w szczęściu i nieszczęściu. Ona ciągle jest. Żyje ze mną.  Człowiek nie myśli o oddychaniu, póki mu powietrza nie zabraknie. Mi na szczęście Jej nie brakuje. Wykreśliła „nigdy”, „nikt”, „nikogo” i „samotność” ze słownika.

Raptem tydzień temu miałam urodziny. Nie wyliczałam, nie wyczekiwałam, nie zwracałam uwagi kto złożył życzenia, a kto nie. Nie wypominałam niepamięci. Dlaczego? Bo nie potrzebowałam spełnienia żadnego z życzeń. Żyję nimi codziennie. Moje urodziny trwały właściwie trzy dni, że aż skończyły się chorobą. Jeśli miałabym podsumować, to większość życzeń od znajomych kończyło się na słowie „wariatko” lub „krejzolko” – no to co? Nie zamierzam zdrowieć z szaleństwa – sprawdza się najwidoczniej:)  Nie wiem co dobrego zrobiłam roku zeszłego, ale niektóre życzenia i forma ich złożenia rozpuściły mi serce i naprawdę zaskoczyły. „Niech Twoja biblioteka wiecznie rośnie” ,”zawsze bądź nam inspiracją muzyczną, filmową i książkową” , „nie zmieniaj się jako nauczyciel i dalej inspiruj młodych” – słowa te często powtarzały się. Zaskoczyło nawet rodzeństwo, które zazwyczaj nie przykłada wielkiej wagi do prezentów.



Nie mam wychowawstwa w tym roku, więc nie liczyłam na żadne niespodzianki w piątek po urodzinach. Podeszła do mnie moja J., z którą wiecznie wymieniamy się książkami, taka uczennica, o której każdy marzy, bo myśli całkowicie samodzielnie, a myśli te nie są powielane ani odtwarzane. Podeszła do mnie po lekcji, złożyła życzenia, po czym, podkreślając, że robiła prezent sama, wręczyła mi małą książeczkę, którą wypełniła życzenia i inspirującymi cytatami. Zostawiła więcej niż prezent. Parę łez wzruszenia w oczach swojej nauczycielki również.



Gdy wchodzisz do piątej klasy i wszyscy stoją równo na baczność – wiedz, że coś się dzieje. Gromkie „Happy birthday” mnie zagłuszyły, a rysunek, w który włożono starania z dopiskiem „dla najlepszej nauczycielki na świecie”, dały więcej niż życzenia urodzinowe – dały motywację i wiarę w to, co się robi. Na koniec dnia, który myślałam, że już lepszy być nie może, dałam się nabrać klasie gimnazjalnej, która celowo wstrzymywała mnie od wejścia do sali (zapalali świeczkę i ustawiali się do kolejnego „happy birthday”). Do słodkości dodali znowu coś od siebie, kartkę z naszymi ulubionymi tekstami z lekcji, których kontekst tylko my rozumiemy. Wisi teraz u mnie w pokoju. Bo gestów się nie chowa. Je się celebruje i jest się wdzięcznym. Ja za te parę dni jestem ogromnie.
Te wszystkie gesty były tylko dodatkiem do tego najważniejszego. Tego, który dała mi Ona tuż po północy moich urodzin. Nie odliczałam, leżałam, czytałam, sączyłam piwo i zanim się obejrzałam wybiła północ, a mnie zaskoczenie niemal zwaliło z łóżka. Nie zakrztusiłam się. Przełknęłam namiętność i słowa zachwytu nie miały końca. Ona potrafi mnie zaskoczyć każdego dnia. Ja z Nią codziennie rodzę się na nowo. Dlaczego zatem nie potrzebuję życzeń wszystkiego najlepszego? Bo ja to w końcu dostałam. Ją życzyłam sobie przy każdej spadającej gwieździe.

Zajrzałam w przeszłość. Wiedziałam, że nie pisałam nic kolorowego w dzień swoich urodzin, ale mimo wszystko chciałam sobie przypomnieć. Dwa lata temu życzyłam sobie być zmianą, którą chcę widzieć w ludziach, mniej niszczyc, burzyć, odbierać, a więcej budować, rozpogadzać i dawać. Gryźć się w język i przełykać własny jad, niż komuś nim zrobię krzywdę. Dziś nie pamiętam już jego smaku. Rok temu przechodziłam drobny kryzys, miałam ciężki dzień w pracy, wróciłam do domu i nie stał się bardziej lekki. Towarzyszyła mi osoba, której dziś w moim życiu nie ma. Ale znowu. Znowu posta zakończyłam życzeniem jednego – osoby, która wychwyci mnie z tłumu osamotnienia i przytuli mnie na dłużej niż dwie sekundy.

Dziś nie pytam się już z niedowierzaniem czy naprawdę znalazłam, wiem, że tak jest. W dzisiejszym świecie mimo pragnienia czegoś stałego i zobowiązującego, boimy się po to sięgnąć i pokazać to światu. Pstrykamy sobie z kimś selfie, wstawiamy na FB w formie ogłoszenia, po roku, dwóch, zabieramy się za usuwanie. Wstyd – znów trzeba zmienić status związku. Nie kultywuję tych praktyk. Hołduję prawdziwym zobowiązaniom. Zatem co robi Junkie? Żyje. Żyje spełnianiem wyobrażeń o relacji jaką zawsze chciała z kimś budować. Cegiełka po cegiełce dokładana do zaufania i kompletnego, bezpiecznego, bez uchybień – zatracenia. Bo w dzisiejszych czasach boimy się wziąć odpowiedzialność za czyjeś szczęście, za czyjeś potrzeby. W tej kwestii nie brak mi odwagi. Praktykujemy i celebrujemy proste wyrażenia „masz rację, Kochanie”, „proszę”, „dziękuję”, choć Ona mówi byśmy nawet nie zaczęły dziękować sobie, że jesteśmy, bo nigdy nie skończymy.   

A co jeśli przyznam głośno, że jestem z Tobą szczęśliwa?
A co jeśli bezwstydnie poproszę Cię o pomoc?
A co jeśli będę prosić o więcej? Wszystkiego?
A co jeśli nigdy nie odwrócę od Ciebie wzroku?
A co jeśli zawsze będę mieć dla nas lwie serce?
A co jeśli „zawsze możesz na mnie liczyć?”
A co jeśli „już nigdy?”
A co jeśli powiem „potrzebuję Cię”?
A co jeśli powiem Ci, że…?

W zeszłym roku płuca wydzierały piosenkę Podsiadło „And I”. Moja przyszłość musiała ją usłyszeć, że dziś mogę ją cytować ze spełnieniem między wierszami.



"And I know that
You saw me
There in the crowd I stood alone”

Zauważyła mnie. Nie ucieka. Jest.


A ja dziękuję, że jesteś! Dłużej niż dwie sekundy. 

Po co? Dla czego? Dla kogo?

$
0
0
Dziś znowu pytam siebie - po co jestem? Odpowiadam jak zawsze - po to, by zostawić ten świat trochę lepszym niż go zastałam. Będąc małym dzieckiem bardzo szybko poznałam co to przeciętność i pojęłam, że jest mi pisana. Była mi wręcz wpajana. „Będziesz sprzedawczynią na kasie, będziesz zamiatać ulice!” – szare, nienawistne zdania dzieciństwa, które na zawsze pozostały w dorosłej kobiecie. Wiedziałam, że umownie urocze marzenia dziecka się nie spełnią. Nie zaśpiewam na wielkiej scenie, nie wygram Oscara, nie nauczę się grac na perkusji, nie zachwycę niczym wielkim. To może chociaż kogoś uratuję? To może sprawię, że komuś będzie lżej? Może będę rozśmieszać, bo tego świat potrzebuje więcej? Brakowało mi jakiegokolwiek talentu, ale nic dla nikogo nie robić? To nie było dla mnie. Dzieciaki wiecznie powtarzają, że powinnam pójść do jakiegoś talent show. Pytam ich „z czym niby?” „No nie wiemy, ale pani przecież wszystko umie i  jest taka super!” – odpowiadają.



Pamiętam pogardę w głosie i rozczarowanie, że wybrałam sobie zawód nauczyciela. „Mogłabyś wszystko, a będziesz tylko durnym nauczycielem?” Jakie wszystko? Miałam przecież ponoć zamiatać ulice. A miliony? Po co mi miliony i kredytów stos w banku? Całą sobą miałam zamiar pokazać, że nauczyciel jako zawód wybrany różni się znacznie od wyboru kariery nauczyciela z braku pomysłu, odwagi, wiary, by być kimś innym, co, nie ukrywajmy, jest powszechnym stereotypem w moim zawodzie.

Uderzyła mnie ostatnio w serce. Nieśmiała, cicha, ale obecna. Skromna duma, że chyba spełniam swój zamiar bycia kimś więcej niż tylko nauczycielem. Ostatnio ponad tydzień przez chorobę nie byłam w pracy. Nie mówiłam nikomu, ale ciężko mi wysiedzieć w domu. Ludzie się śmieją, że jestem pracoholiczką. Ale to nie to. Trudno mi usiedzieć z myślą, że może ktoś będzie kogoś potrzebował, a mnie nie będzie. Co jeśli mały O. będzie potrzebował przytulenia? Co jeśli znowu ktoś zgniecie dobre zamiary któregoś z moich uczniów gimnazjalnych i nie będą mieli komu tego powiedzieć? Ostatnio żartobliwie powiedzieli, że powinnam założyć nie „kółko języka angielskiego”, ale „kółko psychologiczne” z liczbą problemów z jakimi przychodzą do mnie uczniowie i chęcią zwierzenia się.

„Wkurza mnie to, że dzieciaki non stop coś dla ciebie szykują i dają prezenty, miałam ci nie mówić, ale uszykowali ci znowu jakąś niespodziankę w klasie” – powiedziała z przekąsem, pół żartem, pół serio koleżanka z pracy w dzień moich imienin, który jednocześnie był dniem mojego powrotu do pracy po chorobie. Nie spodziewałam się niczego, ale oni pamiętali. Tak wielu pamiętało. Weszłam, a tam czekała moja wesoła gromadka w szeregu z literkami mojego imienia w rękach, wręczając mi je każdy z osobna, przypisując każdej literce jakiś przymiotnik mnie opisujący. Pojawiły się słowa „energiczna”, „wiarygodna”, „lojalna”. Znów dwa dni dostawałam kwiaty i życzenia. Nie umiem przyjmować. Rumieniłam się jak dziecko dostające wyczekiwaną pochwałę.

Szłyśmy korytarzem na lekcję i koleżanka polonistka postanowiła znów podzielić się informacją ze swojej lekcji. Uczniowie co roku mają pisać wypracowanie o ulubionym nauczycielu. „E. znowu wiodłaś prym”. – „I znowu dlatego, że jestem młoda i ładnie się według nich ubieram?”. – „oj nie moja droga! W tym roku mieli naprawdę porządne argumenty. Pisali, że można ci ufać, inspirujesz, zachęcasz do czytania, nie obrażasz, nie karcisz, wiesz dużo o świecie i orientujesz się w sprawach bieżących. Ponoć idealna jesteś!” – dodała z kolejnym przekąsem.

„Kurcze, oni chyba naprawdę mnie kochają. Z wzajemnością” – zakradło się skromnie w serce. Objęłam ich wszystkich jak szeroko moje ramiona sięgały. Na drugi dzień przywitała mnie reszta klas po przerwie chorobowej. „Matko jak my za panią tęskniliśmy! W końcu ktoś normalny!” Moja J. (ta sama, która zrobiła dla mnie ręcznie książkę na urodziny) spojrzała na mnie i skromnie powiedziała: „dobrze, że pani już jest”. W trakcie lekcji zapytała „podobał się pani mój prezent? Wzruszyła się pani?” – zapytała żartobliwie, a ja zwiesiłam głowę i z uśmiechem odparłam: „dobra, przyznaję się bez bicia, poryczałam się!” Ten moment, kiedy łapiesz spojrzenie ucznia i ono wyraża dumę, zaufanie i wiarę, a w oczach ma zdanie „kocham panią”? Bezcenny. Ode mnie zawsze mogą liczyć na szczerość. To nasza niepisana umowa.  

Dziś zaczęły się nam ferie. Przez moją chorobę, musiałam dziś nadrobić i zrobić kilka testów. Pojękiwali, droczyli się, próbowali przekupić, przekonać, żebym odpuściła, przemówić do mojej żartobliwej strony charakteru. „Kochani, wiecie, że nic nie wskóracie, a wam jak zwykle pójdzie dobrze i marudzicie niepotrzebnie”. Uśmiechnęli się i wszyscy pokornie usiedli do pisania. Zaufanie i szacunek. To też chyba wypracowałam. Wychodząc do domu, zatrzymała mnie mama mojego siedmioletniego ucznia. „Proszę pani, miłych ferii! Chciałam powiedzieć, że P. kocha angielski z panią, mówi, że żadna pani tyle się nie rusza, nie rozśmiesza i tak fajnie nie uczy jak pani!”


Wsiadłam uśmiechnięta do auta, ale chwilę wcześniej przyszedł do mnie sms od brata z bardzo smutną wiadomością. Nagle poczułam się taka malutka, że nie miałam się gdzie przed tą wiadomością schować. Nie było ucieczki od tej fali poczucia bezsensu i paradoksu życia. Napisał wiadomość tylko do mnie. Czy wiedział, że przyjmę ją całym sercem i podzielę jego smutek? Po co jestem? By uczynić ten świat trochę lepszym niż go zastałam. Czy mi się udaje? Brat przypomniał mi o Niej. Czy Ona byłaby ze mnie dumna? Z nauczyciela, ale też człowieka jakim się stałam? Do dziś pamiętam Jej spojrzenie, które budowało we mnie góry wiary w samą siebie. Bezsens życia brutalnie mi Ją odebrał. Nigdy Bogu za to do końca nie wybaczyłam.

Po co to wszystko? Po co jeszcze jestem? Dziś chce mi się głośno krzyczeć. Dziś „znowu byłam naga i piętnastoletnia”, a  Ty byłaś przy mnie. Czy macie pojęcie jak dobrze, że Ona jest?


Ostatnio natrafiłam na kolejny artykuł, który próbował udowodnić, że nie tylko zakochanie, ale też miłość to czysta chemia. Nic spektakularnego, czyste hormony, reakcje naszych ciał. A nawet jeśli, to co?



Jeśli to komponent mnie, jak krew, to, co jeśli znajdę ten najbardziej brakujący składnik samej siebie i poczuję się nagle pełna? Przepełniona pojęciem sensu wszystkiego. Co jeśli to składnik niezbędny do życia, jak woda czy powietrze i ja właśnie oddycham i obmywam się Tobą? Jeśli miłość to faktycznie chemia, to mogę zadbać o to jak zdrowie i uzupełnianie witamin, Nasze chemia nigdy nie ustanie. Bo jeśli to wybór, to ja już dawno wybrałam Ciebie. Jeśli to kod przetrwania, to wpisałam jego współrzędne w serce i mózg w momencie, kiedy Cię poznałam.



Bo czym jest odległość w porównaniu z zasięgiem uczucia jakie do Ciebie żywię? To zaledwie parę zakrętów, które nie nastręczają mi żadnych trudności, by je spokojnie przejechać i zachwycić się widokami po drodze. Co z tego, że nie uda się Nam razem spędzić Walentynek, jak celebrujemy siebie codziennie? Bo czym faktycznie jest czas, jak tylko starszym panem z laską w siwej brodzie, którego ciągle wyprzedzamy i zbliża on nas do siebie? Dodałaś, że miłość to ciągłe definicje, badanie, dyskusje i dopóki człowiek nie będzie wiedział za co chce umrzeć, to nie będzie tak naprawdę żył.

Zgadzam się. Póki nie wiesz za co warto umrzeć, nie żyjesz naprawdę. Póki nie masz w imię czyje wyciągnąć pazurów i zawalczyć, nie żyjesz naprawdę.

 „Za jedną kroplę Ciebie, oddam prawą dłoń, słuch, powonienie”.

A Ty? Po co jesteś? Masz dla kogo?

Ja dziś płaczę. Odrobinę.

Bo mam co i kogo stracić.


Ale wiem.


„We live through scars this time”  

Najgorszy człowiek na świecie.

$
0
0
I znów naprzeciw lustra stajemy. Ja i ja. Czyli ona. Czyli najgorszy człowiek na świecie. Jawi mi się jako kobieta z kruczoczarnymi włosami, które zasłaniają jej pół twarzy, co czyni jej wygląd jeszcze bardziej złowieszczym. Jest przerażająca, trupioblada i cholernie absorbująca. Długimi pazurami chwyta mnie za ramiona, pochyla głowę pod złowrogim kątem i szepcze diabolicznie do ucha myśli złe. Get the fuck off me! Zdaję się krzyczeć, ale ktoś ścisnął mi struny głosowe (that stupid bitch!) i odebrał mi głos. Przeglądarka moich myśli znów ma otwartych milion zakładek, a przycisk „zamknij” się zaciął.



Czytam książkę Małgorzaty Halber „Najgorszy człowiek na świecie” i świadomie rozdrapuję nią siebie, wiedziałam co robię kupując ją. Oj Małgorzata, wezwałaś wszystkie moje demony w szeregu i bezczelnie ustawiłaś przed lustrem. To miara dobrej literatury albo zwyczajnie tego, że akurat gdzieś we mnie tkwią podobne drzazgi porównywalne do tych, które publicznie wyciąga przed nami autorka książki. To studium nałogu od zarzyganej podszewki. Ona pokazuje nam co stoi przed jej lustrem wewnętrznie i zewnętrznie i za bardzo wciągnęła mnie w swój świat, że teraz książka wylądowała na chwilę obok, a ja muszę coś napisać/wyrzygać/uzewnętrznić się. Jak to Junkie. Bo ja kurde rozumiem wszystko o czym ona pisze, ja byłam nią milion razy w swoim życiu. Hejże ho, przecież były momenty, że sama nie umiałam bez alkoholu i zadałam sobie to dręczące pytanie „czy ja mam problem z alkoholem?”  

Książka to bezpruderyjne spojrzenie w czeluści, paszczę nałogu i własnych słabości i szukanie drogi powrotnej do świata, którego panicznie możemy się bać (tak, jak mnie zniewala strach, gdy za mną staje kruczoczarna kobieta, demon mój). Trzeba podkreślić, że nałogu nie tylko alkoholowego, bo sposobów upadku swojego prywatnego świata jest przecież mnóstwo. Możesz przecież uzależnić się od gier komputerowych, jedzenia, chodzenia na solarium, kompulsywnego seksu, miłości, zakupów. Bezpretensjonalnie. Szczerze. Prosto w twarz i nasze własne lęki. Spod pióra wrażliwej kobiety, która mówi głośno o tym, o czym się milczy "na salonach". I teraz za cholerę mi głowa nie chce zamilknąć. Nie żeby kiedykolwiek milczała, bo pierdolnik moich myśli non stop się kotłuje i dorzucam do niego sama, bądź inni robią to za mnie, wciąż żarzące się węgle, które powodują spięcie moich synaps. The system has been shot down. Has crushed. Znacie to uczucie? No właśnie, ja też nie. Wieczny jazgot.

„W drużynie kapitana Planety jestem powietrzem.” – no ja też, Gośka, high five!

„Jesteśmy skażeni, w środku wyszywani na smutno” – no ja cię proszę, kto mi dobrał takie nici, ja się grzecznie pytam.

„I wyszłam, bo to było na parterze, boso na trawę, i krzyczałam: „mamo, mamo”, i nie wiedziałam, dokąd iść.

Właśnie tak się czuję całe życie”.

Bo oczywiście, że się wstydzę. Zawsze się wstydziłam. Że, gdy wejdę do zerówki, to nikt mnie nie polubi, że nie będę miała z kim siedzieć w ławce. Oczywiście, że czułam się nieładna, statystycznie rzecz biorąc, przez większość swojego życia. I oczywiście, że wiecznie czułam się zbyt głupia na milion rzeczy, które wydawały mi się interesujące, że mój móżdżek nie przyswoi tyle wiedzy. Oczywiście, że wstydziłam/wstydzę się, że może niewystarczająco dobrze radzę sobie w życiu. Ludzie wyszywani smutkiem już tak są skonstruowani, że bardzo łatwo pociągnąć za ich nici, powoli odbierać im siebie i sprawić, że zostaje pogmatwany kłębek i nie wiemy, gdzie mamy początek i koniec i cholernie trudno przyjąć nam do rozsądku wszelkie logiczne argumenty, że jestem ładna, jestem inteligentna i, że świetnie radzę sobie w życiu.

Bo wstydzę się, czy dobrze robię kupując nowe auto po trzech latach. Odłożyłam pokaźną sumę, która pozwala mi na taki zakup, rodzina ma mnie za rozsądną, otoczenie już niekoniecznie. „A co, twój się popsuł? – nie, działa bez zarzutów – i z wyrzutem słyszę „to po co zmieniasz? aaa bo cię stać? No to zazdroszczę” Bo następny krok to oszczędzanie na własne mieszkanie, do którego będę wracać wymarzonym autem, ale po co tłumaczyć. Brat kupił auto ode mnie, drugi brat kupił właśnie mieszkanie. Wszyscy przyznają, że pchnęłam ich do jakiś poważniejszych decyzji. Usłyszałam nawet dziękuję. To chyba wystarczający argument, że nie powinnam się tyle wstydzić? Jakoś sobie radzę?

Spadaj mi babo z lustra! Idzie weekend i musiałam ją wypchnąć za drzwi i zakląć w słowa. Hokus pokus, czary mary, nie godzę się na żadne koszmary!

A książkę – naprawdę polecam, mimo wszystko, serio serio;)




And yes, I do need my girl ;*

Najlepszy człowiek na świecie.

$
0
0
Dla Niej, wszystko warto robić z wyprzedzeniem. Piątek zatem dniem przygotowań, ale przecież ja przygotowywałam się dla Ciebie całe życie. Stroiłam głos, ubierałam szykownie serce, balsamowałam ciało, przygotowywałam je na Twój dotyk, chłonęłam Cię spojrzeniami wyobraźni. Wystarczy to wszystko przenieść w rzeczywistość. Przecież to takie proste, powiedzieć i zrobić, prawda?

Zatem umyłam auto, pomalowałam soczyście paznokcie, dobrałam garderobę, by nie biegać rano w popłochu szukając z paniką koronek, czerwieni i czerni! Wzięłam kąpiel, gotowa na sen przed dłuższą podróżą. Bo przecież łatwo przenieść zamiary w rzeczywistość, prawda? Och Ty naiwna Junkie. Obudziłam się o 3:32 w nocy. Sen? Jaki sen, sen nie jest dla Junkie, która wyjeżdża na przeciw kobiety swoich marzeń.



Zatankowałam w siebie tony pozytywnego nastawienia i wyruszyłam ku wschodowi szczęścia i spełnienia. Nie lubię się spóźniać, więc wyjazd zaplanowałam wcześniej, tym bardziej, że trudno wyliczyć z całkowitą dokładnością w jakim czasie pokona się prawie 450km. Zatem dotarłam 10 minut przed czasem zadowolona, że właściwie nie zdążę się nawet zdenerwować. Znów błąd Junkie. Los przyniósł Jej spóźnienie, a przez moje ciało nigdy wcześniej nie przeszły jednocześnie wszystkie tak silne stany przedzawałowe. Dla widza z boku musiał być to widok niemalże komiczny. Przytykam dłoń do piersi naiwnie licząc na to, że unormuję szalone bicie serca. Dostaję wypieków na twarzy, więc decyduje się wyjść i pospacerować wokół auta, miękkie nogi sprowadzają mnie znów na siedzenie. OK. wdech i wydech. Jeden, dwa, no może dwadzieścia. Po chwili łapię się na tym, że trzymam kciuk w ustach, obgryzam mimochodem paznokcie z nerwów, a na nich lakier! Głupia ty!

W końcu zza rogu wyłania się Ona. Wyłania i wyprzedza moje najśmielsze oczekiwania i marzenia o Jej osobie. Ja kocham się w szczegółach, w nich tkwi diabeł i prawdziwa osobowość człowieka. Tego weekendu będę uczyć się Jej na pamięć, pragnąc osiągnąć artyzm w wywoływaniu w pamięci Jej wyraźnych konturów wyglądu i zachowań. Gdybym miała powiedzieć, to sposób Jej chodzenia jest najbardziej zmysłowym jaki widziałam. Powoli ściąga okulary słoneczne, a zakłada na siebie uśmiech. Na przywitanie całuję usta delikatnie jak znaczek. Ona przyznaje się, że z nerwów prawie zapomniała dla mnie prezentu, a ja opisuje Jej wszystkie stany przedzawałowe sprzed chwili, do których wprowadziło mnie Jej spóźnienie.  Bo my nie widzimy się pierwszy raz, my spotkałyśmy się już wiele razy, wrażenie tylko, że po prostu dużo czasu minęło od ostatniego spotkania – powie później Ona, a ja w pełni przyznaję Jej rację.

Czas na kino i spacer, wybór idealny na uspokojenie skołatanych nerwów. Na bezpieczeństwo ciemności, w której spojrzenia oswajają się ze sobą, dłonie pierwszy raz stykają, czas na „naprawdę tutaj jesteś”, na wspólny posiłek, drogę do wieczora coraz większej otwartości. Czas na wyczekiwany przekład od miesięcy już dopasowanego języka komunikacji na język ciał. Choć powiedzenie, że pożeram Ją wzrokiem jest dość banalne w stosunku do liryczności Jej osoby, to tym właśnie wypełniam sobie wieczór. W tym upale oczekiwania, topnieją trema, nerwy i  stres pierwszego spotkania „czy ja się jej spodobam”. Odpowiedź już dawno padła i jest oczywista. Wszystko co przykłada do ust wydaje mi się apogeum zmysłowości, czy to szminkę, czy własny język oblizujący seksowną dolną wargę, szklanka  whisky z lodem. Wie, że Ją obserwuję i mi na to pozwala, „robię to dla Ciebie”, a ja odchodzę od zmysłów od środka.

Nie wiem kiedy przechodzimy na komunikację najgłośniejszego niemego krzyku wnętrza. To są momenty, których się nie da zarejestrować, do których wraca się potem w rozmowach i wspólnie próbuje dociec ich początku. Nie wiem kiedy nagle milczenie stało się Naszą drugą rozmową. W którym momencie przeszłyśmy w tę parę, na którą inni patrząc z boku mogą myślec „szalone”.  Ale ten moment kiedy już spotkasz się z kimś spojrzeniem, utrzymasz go, nie spuścisz Jej głębokich oczu, zatopisz się w nich, a Ona pozwoli Ci w siebie wskoczyć, to już wiem, że się nie odwrócę i nie przestanę. Kochanie ile godzin trwał ten stan? Nieprzerwanego, niezawstydzonego, głośnego patrzenia w oczy? Czas nieokreślony, bo od tej pory zalał Nas błogostan i bezczas. Jak opisać to uczucie obezwładniającego szczęścia, gdy kąciki ust i oczu same unoszą się w uśmiechu, i wiesz, że to Ty jesteś tego źródłem? To uczucie, ta świadomość, czyni ze mnie najbardziej uniżonego i wiernego sługę tego szczęścia, czuję unoszący ku górze obowiązek, by tego uczucia nigdy nie zniwelować. Czuję się w uroczystym obowiązku szarmanckiego serca obiecać, że już zawsze chcę czuć się odpowiedzialna za Twoje szczęście.

Jej wybuchy śmiechu działają na mnie i unoszą mnie tak samo jak przez telefon. Ton zmysłowości Jej głosu nie odbiega od wyobrażeń i nasila się, gdy nachyla się do mojego ucha, by coś mi szepnąć, a ja czuję mrowienie na całym ciele. Bo to w końcu słowa ubrały się w czyny, gesty i spojrzenia, i paradują teraz w żywym tańcu wspomnień po mojej wyobraźni. Nasze usta szukają pretekstu, by się spotykać. Gdy w końcu, to następuje…ja pamiętam każdy kąt nachylenia Jej warg, ich rozpiętość, miękkość, dzikie szukanie oddechu, warg, ocieranie się, przytykanie palców do ust, wskrzeszanie ognia piekielnego moich trzewi. Dlaczego tak bezustannie całuję Twoje dłonie? Dlaczego przytykam sobie Twoją dłoń do mojej twarzy? Kładę na szyi? Przyznaję. Jestem żebrakiem. Żebrakiem Twojego dotyku.

Jutro też jest dzień. Tzn. dzisiaj, bo już dawno temu grubo po północy. Obiecuję porwać Cię niedzielnym popołudniem. Czy szczęście samoistnie zamawia pogodę? Przechadzamy się po jednym z naszych ulubionych miejsc w Polsce nie wierząc ciągle, że razem w ramię w ramię, iskrząc się w słońcu, kończąc znów w urokliwej knajpie, nieubłagalnie nie licząc czasu. Kontynuujemy rozmowy głośne i nieme. Jesteś moim najlepszym przyjacielem, nie ma rzeczy, której bym Ci nie powiedziała i której nie chciałabym od Ciebie usłyszeć. Czemu ta cisza jest tak pociągająca? Trzeba udać się ostatnim spacerem do auta i wyruszyć w drogę powrotną. W tle lecą nasze ulubione piosenki, oczywiście, że je dla nas przygotowałam, jesteś istotą nocy, pamiętam, i obserwuję kątem oka jak chłoniesz rzeczywistość za oknem auta i chcę, by to trwało.

Szalona strona mojej osoby każe mi się zatrzymać na poboczu w szczerym polu. Pod pretekstem zmiany nawigacji, a tak naprawdę by nawigować swoje usta znów w stronę Twoich, chcę widzieć Cię w świetle lampy ulicznej i właśnie tu i teraz całować.

Tak, Szalona Junkie nie może już wytrzymać ani chwili dłużej i mówi, że kocha. Bo, gdy coś wiem, to wiem to na pewno. A Ona widzi moją prawdę, „Jesteś taka prawdziwa”, i to, że widzi mnie na wskroś uskrzydla mnie jeszcze bardziej, daje energii na pięciogodzinną podróż powrotną do domu.

Bo tak to jest. Budzisz mnie słowami, że wypełnia Cię mnóstwo synonimów szczęścia, a jego definicją jest czucie, uczucie. A ja czuję, że wszystko nabiera intensywności odkąd stajesz się przedłużeniem mojego ramienia, które chce sięgać wszystkiego, oczu, które chcą wszystko chłonąc z dokładnością do najmniejszego szczegółu i serca, które chce jeszcze bardziej pęcznieć uczuciem.

Bo tak to jest. Wlałaś we mnie wiosnę, siebie, mnie samą, najlepszego człowieka na świecie. Ale tak to już jest, gdy na swej drodze napotykasz najlepszą kobietę na świecie, która czyni ciebie najlepszym człowiekiem na świecie.



Bezkres zachwytu.

$
0
0
Tydzień temu o tej porze…stąpałam z nogi na nogę wyczekiwania. Teraz nadchodzi weekend bez Niej. Marny następca poprzedniego – najlepszego weekendu w całym moim życiu. Nie wiem czy wszyscy z Was znają, ale istnieje fotoblog opowiadający ludzkie historie o nazwie „Humans of New York”, który śledzić można na stronie internetowej lub Facebooku


Chętnie go śledzę, ponieważ dostarcza dużo ciepła, zadumy i docenienia, gdy fotograf zatrzymuje przypadkowych przechodniów i zadaje im przeróżne pytania, wydobywając z nich ludzkie historie, tragedie, refleksje czy śmieszne sytuacje. Padają pytania o najlepszy dzień w życiu, o najbardziej inspirującą osobę w życiu, najsmutniejsze doświadczenie, złamane serce, wielkie miłości, nadzieje, zmiany, obawy. Sama często  korzystam z tej strony jako narzędzia dydaktycznego, by uczyć dzieciaki empatii, ludzkiej dobroci czy inspiracji. Moja wyobraźnia i wewnętrzny filozof lubią pisać różne scenariusze w mojej głowie. Wyobrażam sobie, że gdyby Brandon Stanton wyminął mnie na ulicy, to zderzyłby się z silną manifestacją moich uczuć na twarzy. Zatrzymałby mnie i na pewno o coś zapytał, by po chwili zrobić temu zdjęcie, pochwycić choćby najmniejszą kreskę tego jak codziennie maluję na swojej twarzy uczucie do Niej.

Gdyby zapytał o najpiękniejszą chwilę w życiu, to powiedziałabym, że to ta chwila, w której Ona wyszła mi na spotkanie, a potem cały dzień dążył do tego, by Nasze spojrzenia utknęły już w sobie na zawsze. Najsmutniejszym momentem mianowałabym ten, w którym, choć nie wiadomo jak długo odkładanie rozstanie, to jednak musiało nastąpić i musiałyśmy wysiąść z auta, by się pożegnać. Ale jednocześnie podkreśliłabym, że gdy widziałam Ją odchodzącą w tylnym lusterku, to widziałam w tym chodzie nostalgię anioła, ale i szczęście. Powiedziałabym mu, że nie mam w sobie ani krzty obawy, zawahania, a przyszłość kreśli się zielonymi liniami nadziei i pozytywnych zmian. Złamane serce? Nie raz leżałam na podłodze marząc, by mnie pochłonęła i ten ból mnie pożerający. Zaszczytem byłoby mieć serce złamane przez Nią. Ale, jak nigdy przedtem, ani trochę się tego nie obawiam.

Zaczynam to pisać i muszę przerwać. Zakładam kurtkę, zamek zapinam pod samą szyję, ręce wkładam głęboko w kieszenie, tak jak lubię najbardziej. Muszę wyjść na spacer, zatkać uszy muzyką. Rozpiera mnie uczucie do Ciebie. Rozrywa na wszystkie strony. Wyłania łzy szczęścia i tęsknoty. Ona mówi, że łapałaby je w specjalnie celebrowaną fiolkę. Fiolkę – kto tak mówi? Oczywiście, że tylko Ona. Nie mogę skończyć się zachwycać nad Jej lirycznością i oryginalnością komunikacji swoich uczuć. Kto inny zjadałby tak szczegóły, jeśli nie Ona. Unikatowość Jej komplementów skrapla mnie pragnieniem i spala rumieńcem jak najbardziej skromną i seksowną kobietę jednocześnie. Nikt nie rejestrował mnie wcześniej tak jak Ty. Pamiętasz wszystko, co Ci kiedykolwiek pokazałam czy powiedziałam. Nie sądziłam, że znajdę kiedyś dom dla swoich bezdomnych uczuć i że ktoś będzie chciał pomieścić mnie całą w sobie.



Mówisz, że Twoim ulubionym zajęciem teraz jest odtwarzanie żywych obrazów Nas niczym ulubiony film z ukochaną ścieżką dźwiękową złożoną z mojego oddechu. Urzeka Cię moje zdjęcie z dzieciństwa w przebraniu pajacyka, którego osobiście się wstydzę. Uśmiechasz się na mój nawyk ciągłego związywania i rozpuszczania włosów. Zachwycasz się moim podbródkiem i linią szczęki, a ja zaczynam nagle patrzeć na siebie zupełnie inaczej. Nie wiedziałam, że mam tak czuły podbródek, póki nie chwyciłaś go swoimi dwoma palcami i nie zawładnęłaś nim swoim językiem. Nie wiedziałam, że tak podniecą mnie nawet Twoje muśnięcia palcem. Nie podejrzewałam, że mam aż tak daleko sięgające przedłużenie kręgosłupa do moich trzewi, póki nie zaczęłaś przemierzać jego wzniesienia swoimi palcami z góry na dół z precyzją i bezczelną cierpliwością. W oddechu słyszałaś jak bardzo chcę się obrócić i na Tobie usiąść. Wracam z pracy, dzwonię do Ciebie i jak zwykle mija kilka godzin, a żadna z Nas nie umie odłożyć słuchawki. Ale ta rozmowa…to najbardziej zmysłowa jaką przeprowadziłam. Nasze erotyczne dialogi po spotkaniu nasiliły się intensywnością wrażeń, bo ubrały się w zapachy, smaki, dotyki nareszcie nam skosztowane. Chciałam dotykać Cię głosem, oddechem, mruczeniem, a Ty to wszystko chłonęłaś.

Ty wszystko słyszysz, widzisz, odnotowujesz, zapamiętujesz, nie ignorujesz. Jesteśmy najbardziej wnikliwymi obserwatorami siebie samych, kochamy autoanalizę Nas i zachwytom nie ma końca. Ja widzę Twoje zadziorne przytykanie języka do zębów, a Ty wiesz dlaczego nagle przyciągam Cię do siebie za kurtkę. Wiesz, że to, że ciągle przytykam sobie Twoje dłonie do ust, to niepohamowana pokusa tego, by ssać Twoje palce. Patrzysz na kusząco zatapiające się kostki lodu w whiskey, a ja słyszę wyraźnie, co chcesz z nimi zrobić na moim ciele. Prosisz o masaż, zapewniam, że zrobię to z przyjemnością, bo wychodzi mi to „nie najgorzej”, po czym dodajesz, że dobrze wiesz, że „nie najgorzej” to moja skromna wersja powiedzenia „mistrzowsko”.

Jak Ty mnie dobrze czytasz – mówię z kolejnym zachwytem. Na co Ona odpowiada „Każdy wers Ciebie, jest mi tak bliski, jakbym była współautorem powieści Ciebie”. A moje kartki rozpuszczają się z pewności, że spotkałam swoja bratnią duszę. Że doszłam do kresu cierpienia i mogę głośno szeptać, że zasłużyłyśmy na szczęście. Bo mówisz, że „uwielbiasz, gdy patrzę na Ciebie jak na szczęście”. A ja codziennie budzę się i mimo wszystko nadal nie wiem czym zasłużyłam sobie, by taka kobieta jak Ty była piórem, które pisze po moich kartach. Ale Ona nagle sprawiła, że poczułam, że może warto nie odkładać mnie na półkę, że warto otworzyć okładkę, zajrzeć do środka, bo tam czeka wiele wrażeń i uczuć, na których nie powinien osiadać kurz osamotnienia.

Pytasz co mówię, gdy inni pytają o Nasze pierwsze spotkanie. Bez wahania odpowiadam zdaniem, które zawsze pada w filmach, gdy nagle główny bohater uświadamia sobie w prostocie jakiejś chwili zachwytu nad swoją ukochaną, że :

"I'm gonna marry that girl". 


Kończę piosenką z płyty, którą mi podarowała, włącznie ze słowami od Niej, które wcieliła w moje życie, a powiesiłam teraz w swoim pokoju.




No bo czy życie z Nią nie jest najpiękniejszym co mnie w życiu spotkało? 

Opleciona tęsknotą.

$
0
0
Tęsknię za Tobą.

Dla mnie to nigdy nie były puste słowa. To autentyczny fizyczny stan ciała, psychiczne obezwładnienie duszy. Nie ma w tym ani krzty pustki, ciszy czy trywialności. Jest w tym cała złożoność uczucia, jakie do Ciebie żywię. Moja tęsknota może być opłakana w skutkach albo brzemienna w najwyższe uniesienia, obleczona w żywe obrazy wspomnień majaczące za wzgórzem każdego obowiązku dnia codziennego, na który z trudem wspinam się każdego dnia. Czy siedzę nad rzeką, czy z rodziną przy ognisku, czy pracuję, czy prowadzę auto, czy oddycham, śpię, wstaję, żyję. Bo tęsknie za Tobą, cokolwiek robię. Bo to ciągle się nie zmienia.

Nie ma ucieczki od tęsknoty za Nią.
Ścina mnie dziś z nóg.
Sadza mnie w kącie, buja w osamotnieniu i każe ssać kciuk bezbronności.
Dziś znów jestem naga i piętnastoletnia.
Skrada się, rozwiewa zimnym powietrzem ubrania i próbuje oziębić, gdy serce grzeje mnie z nasiloną siłą.
Siłą mojej bezgranicznej miłości do Ciebie.
Choć wiem, że każda minuta przybliża mnie do Ciebie, a każdy kilometr zostanie pokonany, pozwól mi dziś smucić się tęsknotą.
Bo to ten piękny rodzaj smutku, nie trzeba go od razu zabijać, ponieważ on niekoniecznie rujnuje, ale buduje.
W dalszym ciągu dokłada cegiełki docenienia, zachwytu i czułości.
Brakuje mi Jej piękna. Brakuje zbliżeń. Ciepła oddechu, gdy coś do mnie mówi. Żaru Jej obecności. Zwyczajnej-niezwyczajnej rozmowy. Jej zniewalających oczu i rozbrajającego uśmiechu. Błysku, gdy wybucha cudownym śmiechem. Możliwości spojrzenia na Nią, krzycząc od środka "jesteś całym moim światem". Mój dziś lekko poszarzał, bo za długo Cię nie widzi.
Dni wloką się niemiłosiernie bez Niej, ten dzisiejszy nie zna litości dla mojego stęsknionego serca.

Zatem zapytana o to co u mnie słychać, odpowiadam, że tęsknię za Nią, nikt nie traktuje tego szczególnie poważnie. Bo co to takiego ta tęsknota. Minie jak zawsze, cierpliwości trzeba. „Przecież niedługo się zobaczycie”, to chyba najgorsze pocieszenie świata.  Nie zareaguje tak nikt, kto tęsknił kiedyś całym sobą, całym swoim życiem, każdym oddechem, ruchem, krokiem. Ktoś, kto kiedykolwiek z tęsknoty uczynił całe swoje jestestwo. Przypływają od Was też ciepłe fale słów, znajomi i nieznajomi proszą o więcej słów, w które ubieram historię Nas, więcej ciepła, bo tak dobrze im się grzać w ogniu Naszego uczucia. To niesłychanie ciepłe i dla mnie, i jestem za to wdzięczna.
Pamiętam co odpowiedziałaś, gdy po raz pierwszy powiedziałam, że za Tobą tęsknię. Powiedziałaś, że jestem zatem pierwszą osobą, która faktycznie za Tobą tęskni. Nie pojmuję tego, nie pojmuję tego jak można nie dać się obezwładnić tęsknocie za kobietą taką, jak Ty. Szaleńcami są ci, którzy nie pozwalają sobie tęsknic. Twoje niedowierzanie w swoją wyjątkowość, ciągle zaskoczenie, jest częścią Twojej niesamowitości. Wytwarzasz wokół siebie aurę stoickiego niepokoju i nie zdajesz sobie z tego nawet sprawy. Ciągnie się za Tobą atmosfera burzy, wyczuwalna nawet parę godzin, dni, tygodni po Twoim przejściu. Kogo nie kusi wyjrzenie za okno, wyjście na powietrze, gdy na niebie zbiera się burza, błyskawice, gromy piekielne miłości? Móc tęsknic za Tobą to nieznośnie znośny stan wewnętrznego niepokoju.
W całej swej absorbującej naturze, tęsknota mimo wszystko pozostaje uczuciem nieskazitelnie pięknym. Chusteczka zakrapia się tylko łzami czystego uczucia, niezmieszanego uczuciem goryczy, dla Ciebie mam same słodycze. Cukierki wyobraźni, którymi karmię siebie i Ciebie w czasach rozłąki. Czasami, ale tylko czasami, sekundami w wieczności są te chwile, gdy siadam podkulona na łóżku, tulę mocno kolana i tęsknota się skropli. Zaraz potem jesteś Ty mówiąca, że przecież i gdy mi jest przykro, to i na Ciebie pada zimny deszcz, a ja w życiu nie pozwolę na Twoje złe samopoczucie świadomie. Nie będę Nam kazać wchodzić do kąpieli jakichkolwiek udręczeń. Siadam do pionu, chwytam za laptopa i piszę tęsknotę, oplatam się Nią i ubieram w przyjazne słowa.
Czujesz?
Tęsknię za Tobą.
Nie tylko słowami.
Całą sobą.

Ja tęsknię za Tobą. 




Ona rysuje mój sufit.

$
0
0


„Trzęsę się jak liść, więdnę pod spodem podczas burzy, to wszystko odbija się echem we mnie, czy naprawdę będziesz mnie kochać, z wszystkimi moimi myślami, z wszystkimi winami, boję się, że nie będziesz, boję się, że nie, jestem dziwakiem, jestem obcym” – chciałam usiąść na łóżku i pokazać Jej tę piosenkę od pierwszej do ostatniej nuty, bo jest istnym pięknem, a my to piękno zobaczymy wspólnie na żywo podczas koncertu za dwa miesiące! Bo ten utwór zasłyszany przed paroma dniami pięknie swoją intensywnością opowiedział moją tęsknotę i ciężar rozłąki. Rozłąki i tęsknoty, które po każdym spotkaniu ważą jeszcze więcej…

Dni stają się sztucznymi wypełniaczami pustej przestrzeni, gdy Jej nie widzę. Zaczynam strasznie nie lubic dni bez Niej. To jakaś nielogiczna abstrakcja, że tak połączone osoby muszą tak często pozostawać rozłączone fizycznie. Choć nikt inny nie potrafi tak namacalnie zaznaczać bezustannie swojej obecności słowami jak Ona, to ja po każdym spotkaniu chcę tylko więcej i więcej.
Uzależniłaś mnie po tym weekendzie skracaniem dystansu. Mentalnego i fizycznego, bo uwielbiam Cię dotykać, ale i słuchać, gdy dajesz mi siebie na te dwa najważniejsze sposoby komunikacji międzyduchowej. Skracasz dystans, gdy siedzimy w pubie sącząc ulubione trunki, a Ty powoli opowiadasz mi siebie, odsłaniasz kawałek po kawałku. Skracasz dystans po powrocie siadając na mnie i z żarliwą cierpliwością i w pełni świadomą bezczelnością powoli rozpinasz mi koszulę patrząc w oczy, po minutach wieczności spojrzeń w oczy, słyszysz moje spojrzenie i nachylasz się powoli do pocałunku, jakbym była najsmaczniejszym kąskiem, gdy… Tylko Ty i ja wiemy ile jękliwych „gdy”, ile niecierpliwych uniesień bioder połączyło Nas na mnóstwo iskrzących sposobów w ten weekend… Intymne szczegóły spotkania pozostają między Nami, ale wszyscy muszą wiedzieć jak nie potrafię spokojnie koło Niej wysiedzieć, jaką dumę czuję, gdy mogę spacerować obok Niej dłonią w dłoń, zasypiać i budzić się obok Niej, obserwować jak szykuje się do dnia. Do dnia spędzanego ze mną. Nakładasz tą swoją soczyście seksowną szminkę przed lustrem i podchodzę do Ciebie, zadziornie kładąc podbródek na Twoim ramieniu, nie chcę Ci przeszkadzać, lubię Cię obserwować, podkreślić chcę tylko, że „ładnie razem wyglądamy, nie sądzisz?”

Jestem osobą, która silnie odczuwa wszelkie bodźce zewnętrzne. Chciałam Ci powiedzieć, dlaczego tak przemówiła do mnie zakończona lektura ostatniej książki obejmująca historię trzech kobiet żyjących na przestrzeni różnych okresów historii. Ich wspólnym mianownikiem był pewien społeczny ostracyzm, na który się skazały ze względu na to, że zbyt intensywnie odczuwają i żyją we własnym wykreowanym marginesie świata. Jedna z bohaterek mdleje podczas koncertu filharmonii, bo tak silnie podziałała na nią muzyka. Gdy się ocknęła była zmuszona udawać, że zwyczajnie zasłabła, podczas, gdy zemdlała z nadmiaru wrażeń. Ja przy Tobie ciągle czuję się na skraju omdlenia. Wszystko intensyfikujesz, przecież do Nas cały świat się śmieje, a dzikie zwierzęta wychodzą nocą z bezpiecznych nor, by wyjść Nam naprzeciw. My autentycznie stworzyłyśmy dla siebie swoją osobistą Narnię. Wracamy nocą z drinka i w środku betonowego miasta, spotykamy lisa, który przystaje i patrzy Nam prosto w oczy zaginając z ciekawością ucho i głowę. Jesteśmy zachwycone tym prezentem dzikości w miejskiej dżungli, by parę kroków dalej napotkać kolejne dzikie zwierzę przebiegające ruchliwą ulicę, najpewniej jeża. Większość czasu nie chcemy opuszczać łóżka, ale gdy wychylamy się na zewnątrz świat pogodnieje, pozwala przysiąść przy fontannie na ławce, wypić kawę, zjeść pyszne jedzenie na świeżym powietrzu, które nieustannie przerywamy długimi spojrzeniami w oczy, Twoim szeptem „uwielbiam spędzać z Tobą czas”, który rozbrzmiewa mi w sercu szczęścia.  Wiecie jak drogocenne jest znaleźć kobietę, która wszystkim zachwyca się w równym stopniu i nie nudzi Jej najmniejszy skrawek świata, przyrody i błogiej ciszy?



A to nie był łatwy wyjazd, krzyczał na mnie, próbował zniechęcić, dobić, przybić silnie do podłogi. Kazał mi zastanawiać się nad karmą życia. Kazał zwątpić w samą siebie durnymi zrządzeniami losu. Zapięłam sobie wszystkie plany na ostatni guzik, by nie mieć niemiłych zaskoczeń, ale rzeczywistość postarała się za mnie. Wlepiła mi mandat 200złotowy i 6 punktów karnych w drodze do Niej, a o 23 w nocy w drodze powrotnej, 170km od domu przebiła mi oponę i kazała szukać wulkanizatora pracującego całą dobę i zamawiać lawetę i z 5 godzinnej podróży zrobiła prawie 9 godzinną.

Pytam Cię w środku nocy dlaczego tak bardzo testuje los moją cierpliwość, mówię Ci, że wydaje mi się, że jestem w miarę dobrym człowiekiem i dlaczego świat nie może mi tego czasami oddać w pełni, a nie fragmentarycznie? Odpowiadasz, jak zawsze dla mnie słusznie, że może właśnie po to jestem, po to wydarza mi się coś złego, bym mogła w przyszłości pomóc komuś innemu, gdy mu się coś złego przytrafi, może taka jest rola mojej karmy. Mimo wszystko nie rozkleiłam się w środku nocy, zmarznięta, trochę przestraszona, pozostawiania sama w podejrzanej dzielnicy dużego miasta. Zadzwoniłam i zorganizowałam sobie pomoc, wszystko będzie dobrze. Dodałaś, że mój „Leoś” po prostu przeżywa swoją pierwszą operację, czym niesłychanie mnie rozbawiasz. To tylko pieniądze, to tylko samochód, to tylko rzeczy. Co mnie obchodzi to wszystko, gdy mam największą wartość w postaci Ciebie w swoim życiu. Na to nie ma wyceny, nie wystawia się uczuć na aukcję, nie przyrównuje do finansowych przeciwności losu.



Załączam Naszego ukochanego James’a Baya, gdy odwożę Cię do domu w blasku słońcu i podmuchach wiatru i nie chcę by trwało to zaledwie 15 minut. Jadę i myślę „Chcę już zawsze Ją tak kochać, niech ten stan nigdy się nie kończy”. Ciągną się za mną kilometry niepowiedzianych wyznań miłości. Czuję się jak nowonarodzony szczeniak, który co dopiero przyszedł na świat i poznaje wszystko od nowa, i w chwili, gdy poznał co to miłość, gdy nauczył się kochać, to bezustannie merda ogonem w radości i pragnie jedynie być równie bardzo kochany. Chcę być zagłaskana miłością.

Stajemy na parkingu i goni mnie czas i przymus bycia punktualną w odebraniu innych pasażerów. Ta presja czasu i niechybne rozstanie. Ta perspektywa miliona wrażeń, pobudzeń pragnienia, cielesnych i duchowych zbliżeń zalewa mnie niespodziewanie z niesłychaną siłą. Patrzę na Ciebie i nagle zaciska mi gardło. Mi serce wali przy Tobie, gdy Cię widzę, gdy mnie całujesz, dotykasz, patrzysz, zwierzasz się z siebie. Ale jeszcze nigdy nie waliło mi tak serce w przypływie fali silnego smutku rozstania. Nie wiedziałam co się dzieję, jak mogło być tak silne i mnie tak obezwładnić. Znam ten fizyczny stan, wiem co zaraz się stanie, znam te pięść zaciskającą mi gardło, trzęsącą się dolną wargę, że zaraz zaleje się łzami, a przecież nie chcę, nie chcę rozstawać się z twarzą mokrą od łez, ale od Twoich pocałunków. Wypuszczam drżąco i powoli powietrze z ust kilka razy, by uspokoić nadchodzącą hiperwentylację. Patrzę Ci w oczy i mocno ściskam dłoń, by się uspokoić, dopuszczam tylko do tego, by zaszkliły mi się oczy. Nic nie spływa po twarzy. Pytam Ciebie retorycznie „jak można być tak szczęśliwym?” Po chwili dodaję „Czy Ty wiesz, jak ja za Tobą szaleję?”, a wtedy Ty chwytasz moją twarz silnie w swoje obie dłonie i całujesz tak, jak jeszcze nikt inny mnie nie pocałował. Rozkładasz moje serce na łopatki, a ja jeszcze bardziej nie chcę odjeżdżać…

Jak wiecie, niedawno były Jej urodziny, więc to ja wręczałam Jej prezent, ale to Ona również sprezentowała mi z okazji minionego Światowego Dnia Książki, dzieło, o którym mówiłam od miesięcy. Wszystko, co dostaje od Niej dotykam i traktuję z największym namaszczeniem. To jej obecność w moim życiu rysuje mój sufit kalejdoskopem wrażeń i uczuć.



Mój sufit krzyczy:

„Kocham Ją!”

Wiecie?


Bo Ty przecież tak…;*

Kochając Tą Jedyną.

$
0
0
Chciałabym napisać książkę o Tobie, o Nas, o tym, co Nas połączyło. Nie jestem władcą słów, uciekają mi, gdy najbardziej ich potrzebuję, nie mieszczą tego, co czuję w pełni, nie jestem wielkim też pisarzem, by posiąść umiejętność idealnego odwzorowywania rzeczywistości, obrazów i zdarzeń, które po każdym spotkaniu intensyfikują Nasze uczucia. A chciałabym nim być, by Nasza miłość nigdy nie zgasła, ale płonęła na kartach ponadczasowej księgi, gdy My już będziemy gdzieś po drugiej stronie, gdzie nie rozdziela się scalonych w jedno dusz. Bo musi takie miejsce istnieć, prawda? W przysiędze małżeńskiej, która jakoś bardziej dotyka mojego wnętrza w języku angielskim, mówi się „until death do us part”. Zmieniam na „even after death that will never do us part”. Bo ja nawet w to zaczęłam wierzyc. Że nie puścisz mojej ręki nawet po śmierci.

No bo jak mam to wszystko wyrazić? Pierwszy raz mam wrażenie, że słowa mnie zawodzą, one nie wystarczą, one nie opiszą, nie wyrażą, nie obejmą swą objętością i ograniczeniami słownictwa tego wszystkiego, co czuję i co widzę, gdy na Nią patrzę. Język polski, żaden język nie stworzył i nie zastąpi języka miłości, którym rozmawiamy ze sobą, gdy jesteśmy obok siebie. A chciałabym Ci podarować najpiękniejszy bukiet słów. Opisać jak się we mnie głęboko zasadziłaś, zapuściłaś korzenie, a teraz rośniesz  w siłę rozgałęziając się po wszystkich zakończeniach nerwowych i drobinkach duszy.

Czekam na Nią. Uwielbiam patrzeć jak wysiada z taksówki. Czuję się jakby miała z niej wysiąść największa gwiazda i stoję wiecznie podekscytowana i zdenerwowana jak nastolatka czy Ona ucieszy się równie bardzo na mój widok.

No i jak to opisać? To Jej wysiadanie? To jaka niezwykła jest dla mnie pozorna zwyczajność tej czynności. Gdy jej obcasy stykają się z ziemią, a włosy rozwiewa wiatr, mi serce szaleje tornadem emocji. Czekam aż podniesie wzrok i spotka się z moim. Z trudem powstrzymuję chęć pobiegnięcia w Jej stronę i rzucenia się na szyję, usta i udami na Jej biodra. „Jak będzie wyglądać? Czym mnie dziś powali?” Ta myśl jak starannie wszystko dobiera, poczynając od doboru koloru paznokci, krwistej szminki, garderoby, biżuterii, ta nieśmiała myśl, że to też po to, by mi się podobać i kusic jeszcze bardziej, budzi we mnie podniecenie i niemożność powstrzymania się od komplementu, który Ją zapewni jak szałowo, niesamowicie, seksownie wygląda. Ona zawsze ubiera się i wygląda tak, że bym od razu chciała z Niej to wszystko ściągnąć.

Nasi rodzice nie ułatwiają egzystencji Naszej miłości. Nie raz zostałyśmy zdenerwowane i wyprowadzone z równowagi przed Naszym kolejnym spotkaniem. Nie wyobrażam sobie zatem rozpocząć spotkania od niczego innego, jak od przytulenia Jej mocno. Nie puszczenia po kilku sekundach. Chcę Nas scalić, chcę stopić, chcę roztopić się w roztworze z Nas, by po chwili zlać się w jedną silną skałę, która od wszystkiego będzie Cię chciała uchronić i zawsze przy Tobie silnie stać. Odczarowujesz rzeczywistość i jej czarne moce. Uwielbiam to uczucie wzajemnego uspokajania siebie. Jak nagle „Oni” się nie liczą. Jak zapominam o wszystkim, co mnie ciągnęło w dół przez minione dni. Siadamy na łóżku i nagle wszystko odchodzi, unosi się i wylatuje przez szparę w oknie, a my usadawiamy się w sobie na nowo i nie mam ochoty już wychodzić zza drzwi Nas przez wszystkie nadchodzące dla Nas godziny.

Słucham Jej zwierzeń, czuję jak uchodzi z Nas napięte powietrze zmartwień oraz utrudnień i nagle stykamy się ze sobą oczami, najbardziej elektryzująco i silnie, tak jak lubimy najbardziej. Słowa gdzieś nagle uciekają, wypełnia Naszą przestrzeń błoga cisza. Walnęłaś mnie znowu piorunem. We mnie nie wbiła się strzała Amora, ona mnie rozszarpała na strzępy i przebiła wnętrze bezboleśnie. Braknie mi na chwilę tchu. Póki nie wpuszczamy powietrza do płuc pocałunkami, scałowując z siebie cały makijaż. Pokochałam Nasz rytuał rozcierania Twojej szminki z mojej twarzy. Zawsze proszę Ciebie byś mnie „poprawiła”, bo zachłannie pragnę każdego rodzaju Twojego dotyku. Czuję, że coś kombinujesz, że znów masz coś dla mnie w zanadrzu, znów wyciągasz dla mnie „papierowe kwiaty” i zabierasz do kina na wyczekiwany film, ja odwzajemniam się kolacją i dobrym winem. Kocham celebrację Nas, każdą minutę w tej nadchodzącej wieczności.
No i jak to opisać? To jak kochasz się po raz pierwszy z osobą, którą bezgranicznie kochasz, aż zastaje Cię niespodziewanie świt? Odzwierciedlanie wrażeń w lustrze słów nie opisze ich tak naprawdę, zamkną się wtedy w patosie, banale i czymś zakrawającym na pikantny erotyk. Powiem, że było miejsce na wszystko. Na czułość, na nieokiełznaną dzikość, na spuszczenie lwów z łańcuchów, na przyciskanie do skraju wytrzymałości, na cierpliwość, na dokładność, na wielokrotność…doznań. Nie wahałam się ani przez chwilę odkąd się poznałyśmy, że Nasza rozkosz będzie równie wielowymiarowa jak Nasza znajomość. Bo mogę uchylić rąbki wrażeń, mogę wspomnieć jak myślałam, że autentycznie oszaleję, gdy cierpliwie przemierzała językiem moje uda, a zębami ściągała bieliznę, a to i tak nie odda tego, co czuło moje ciało i ja sama, to tajemnica skrywana między mną a Nią, a ścianami, które nagrywały odgłosy Naszej rozkoszy…
Nie będzie to trącić przesadą, gdy powiem, że ja bezustannie czuję się na skraju szaleństwa, kompletnego oddania i miłości, ronienia łez wdzięczności, a zarazem niedowierzania? Można mówić: „Ale Junkie, przecież byłaś już w związkach, kochałaś, słyszałaś, że ktoś kocha, co w tym takiego innego?” Śmiałam się na drugi dzień, że nie jesteśmy już dziewicami. Ale jest w tym właśnie wiele prawdy. Bo kochać się z osobą, z którą chce się spędzić resztę życia, z tą jedyną i największą miłością można tylko raz i na zawsze.  Bo ja nigdy nie czułam takiego równie intensywnego stopnia odwzajemnienia zaangażowania i oddania. Bo nikt nie patrzył na mnie całym swoim sercem i jestestwem. Żyjemy w świecie, który stara budować nas tak, byśmy zawsze zostawiali coś dla siebie, a Ona daje mi wszystko i więcej. Bo ja nigdy nie patrzyłam, nie całowałam, nie dotykałam i nie kochałam się z miłością mojego życia. Całe życie, wszystkie przeszłe porażki, niepowodzenia, błędne wybory torowały mi drogę do Niej, to wszystko to było preludium do wieczności, do dziewiczej miłości, która ma moc unicestwienia wszelkiego zła i otwierająca nową, czystą kartę  Naszych historii.

Tylko ja widzę tego dowody, to ja je czuję, to ja je filtruję i wiem, że nie są ułudą mojego naiwnego serca zawsze wierzącego w dobre zakończenia. To ja czuję głębokość Jej spojrzeń i tego, że nigdy ich ode mnie nie odwraca. To mnie przechodzą elektryzujące dreszcze, gdy nachyla się nade mną do pocałunku, a ja czuję się najsmakowitszym kąskiem, który zaraz pożre. To mnie ściska w dołku na każde Jej wspomnienie. To ja zapominam słów, gdy nagle przemierza dłońmi pod stołem po moim udzie albo gdy splata swoją dłoń z moją.  To ja odczuwam fale podniecenia, gdy wychodzę pół nago na chwilę z łazienki, bo czegoś zapomniałam, a Ona podchodzi od tyłu, całuje dziko mój kark, chwyta za biodra i znów czuję, że chce mnie zaciągnąć do łóżka rozkoszy. To ja odczuwam pewność, że nie kłamie, gdy mówi, że sprawianie mi przyjemności, daje Jej tyle samo satysfakcji jak jej otrzymywanie.  To mnie zalewa skromność i niepohamowana radość, że udało mi się Ją rozbawić do łez. To ja się rozpływam, gdy chwyta moją twarz w swoje dłonie i wygładza wszystkie troski. To ja odlatuję, gdy nawet muska mnie stopą, gdy zasypiamy obok siebie. To ja wiem, że Jej przytulanie się do mnie, przyciskanie oddechu i ust do karku przed snem, to nie zwykły umowny obowiązek związków, tylko Jej autentyczna miłość do Naszej bliskości.



Zatem jeśli człowiek nie czuje tego wszystkiego, nie patrzy na osobę obok w podobny sposób, nie zalewa go nieustanna fala miłości i pożądania, jeśli ktoś nie potrafi powiedzieć na tę osobę obok „to ta jedyna”, „chcę się z nią zestarzeć”, „chcę przy Niej rodzic się i umierać”, „wierzę, że Jej ręka nie puści mnie nawet po drugiej stronie wieczności” – to szukaj dalej, bo to ciągle nie ten adres.

Ja zamieszkałam w domu Nas, nikt i nic mnie z niego nie wyprowadzi i nie wyrzuci siłą.


Czy Ona mi się śni...?

$
0
0


To ją przypierałam zawsze do ściany w przypływie dzikiego pożądania.

To ona przywierała ciałem do mnie i nie dawała wytchnienia moim pragnieniom.

To ona była tą femme fatale, która odkurza najbardziej mistyczne zakamarki wyobraźni.

Związywała mi ręce pasem…

Kazała odwrócić się tyłem i sprawiała, że napinają mi się wszystkie mięśnie niepewności jej następnego ruchu i kierunku dotyku.

Ona popychała mnie na łóżko i klękała przede mną…

Podzielała mój brak zahamowań, wyprzedzała moje myśli i zawsze zasypiała ze mną nago, nigdy nie czuła potrzeby chowania się za pozorną moralnością ubrań.

Nakazywała przyniesienie lodu i wsuwała go w najgorętsze miejsca absolutu mojego podsycenia.

To przy niej wyciekała cała rozkosz, która skraplała się ze strumieniami potu spływającego po udach, brzuchu, karku, między piersiami, nie potrafiąc już rozróżnić źródła tego wodospadu, była adresatem wyznania „nigdy nie byłam taka mokra”…

Sprawiała, że krzyczałam w ekstazie i nie skąpiła mi orkiestry własnych dźwięków.

To jej pożądliwe spojrzenie znajdywałam na sobie, gdy otwierałam oczy w przypływach rozkoszy. Nigdy go nie odwracała, zwężała go, łasiła się, zniewalała mnie bezczelnym spojrzeniem premedytacji władzy nad moim ciałem.

Zawsze chciałam, by na mnie tak patrzyła. By tak zniewalała i dała się zniewolić. By ciała nabierały tysięcy woltów, elektryzowały się, nie potrafiły się od siebie odczepić, krzyczały z bliska i oddali do siebie i o siebie.

Ona śniła mi się całe życie. Nigdy nie miała konkretnej twarzy, ale konkretne przymioty, wiedziała co lubię i robiła to z bezczelną dokładnością. Zadowalała w nocy, o poranku i w dzień. Potem znikała o poranka brzasku i nigdy nie wracała w tej samej postaci. Jej jedyną stałą była nieobecność i nierzeczywistość. Zwykła senna zmora. Ot co, fantazja.

Pytałam zawsze siebie o rolę fantazji. Czy fantazja z definicji zostaje w sferze wyobrażeń i nie wychodzi z moich erotycznych snów czy jednak przekracza próg majaki sennej, wpełza do sypialni i podsyca Nasze piekielne temperamenty? Czy to wszystko u góry mi się przyśniło? Nie…
Ja nigdy nie sądziłam, że odnajdę tę kobietę ze snów, tę władczynię mojego ciała, oddechu i serca.
Kolejnym z przymiotów Jej absolutnej wyjątkowości i niesamowitości jest fakt, że spełnia absolutnie wszystkie moje fantazje. „Czy masz dziś ochotę na coś specjalnego?” – pyta, ale nie potrzebuje odpowiedzi, sama serwuje coś nowego.

Zjem Cię – informuję Ją tuż przed przyjazdem. Na co Ona, z przypisaną sobie zadziornością, odpowiada – przyrządzam się dla Ciebie, podsycając w sekundzie pożar moich trzewi. Bo wiem, że tak jest. Założy koronkową bluzkę, która odsłania mój uwielbiany dekolt, muśnie usta szminką, by zaznaczyć siebie na mnie przy przywitaniu, w obcasach wkroczy znów w moje życie nieprzeciętnością.

Kobieta – fantazja. Mam coś lepszego. Kobieta – rzeczywistość. Nie jest tą senną, która zostawiała mnie zawsze samą w łóżko, trzaskała drzwiami i znikała, pragnęła, ale nie kochała. Ona po ostatnim krzyku rozkoszy, otwiera ramiona wraz z drzwiami do siebie i wpuszcza mnie do swojego wnętrza jeszcze głębiej. Dzieli ze mną ciało i duszę. Wypijam Ją i wiążę mnie to z Nią na zawsze. Gdy zaczyna zasypiać, ja na Jej plecach kreślę palcami słowo „kocham”, bo wiem jak kocha rysowanie po plecach, a Ona zasługuje na niebanalne wyznania miłości. I nawet jeśli Jej świadomość już nie wyłapuje kolejności literek, to wiem, że Jej ciało wie, co moje na Niej uwieczniło. Uwiecznia po każdym zbliżeniu, spotkaniu. Nic się nie powtarza, nic nie przyrówna się do tego owego pierwszego razu, gdy się kochałyśmy, ale tak jak wydaje Nam się, że my się nie poznałyśmy te kilka miesięcy, ale znałyśmy się od zawsze, to tak samo jest za drzwiami Naszej sypialni. Kochałam się z Tobą całe życie, rzeczywistość teraz tylko nadgania i parzy iskrami.

Uczyniłaś mnie odważną, wyprowadziłaś mnie z zakamarków obumierającej wiary w absolut miłości. Przypomniałaś o wszystkim, czego w życiu pragnęłam. Zrobiłaś więcej. Urzeczywistniłaś się. Ciągle dla mnie jesteś. Nie ma wymówek ani niedomówień między Nami. Chcę Cię pokazać całemu światu. Swojemu światu i tak też czynię. Życie robi nawet więcej, gdy zajeżdżamy do mojego ulubionego miejsca na ziemi i mówisz: „widzę dwoje dzieci, nie – troje! Jednak czworo”. Okazuje się zatem, że w rzeczywistości poznasz całą moją rodzinę i więcej za jednym zamachem. Szukam zatem rodziców, przecież chcę fanfarów, przyjechała miłość mojego życia, zapowiedziałam Ją uroczyście dzień wcześniej! Przedstawiam Ją mamie, która mile ją wita, zajętemu tacie, który tonie w swojej nieśmiałości i na końcu wyskakuje moja siostra, która nie potrafiła schować opadniętej szczęki wrażeń na widok Ciebie. Pierwszy raz nie będzie się liczył nikt prócz Nas, absolutnie nie będę chować uczuć do Ciebie, nie będę puszczać Twojej dłoni. Chciałabym powiedzieć jaka byłam dumna przedstawiając Cię każdemu po kolei i wiedząc jak na Ciebie zareagowali, ale nie potrafią tego wyrazić. Jedynie jeden brat do drugiego cedzi: „popatrz, Junkie przywiozła dziewczynę, a Ty kiedy będziesz miał?!” Ale to nie duma. To ta absolutna pewność, że nikogo więcej nie będę już przedstawiać. Koniec tych szopek, zaczyna się ostatni akt. Kurtyna nigdy nie pójdzie już w dół.

Spędzamy ze sobą długi weekend i staje się on najlepszym w moim życiu. Poznaję Cię w wielu nowych sytuacjach i każda jest przesycona zachwytem i pewnością. Poznaję również Twoich rodziców, którzy nie spodziewali się nigdy, że literka imienia „E” skończy się na „A” i będę w ciele kobiety, a mimo to obiad spędziliśmy miło pomimo uprzednich stanów przedzawałowych, które nawiedziły moją osobę, chcącą dobrze wypaść przed rodzicami swojej miłości. Uwielbiam każdy przekraczany stopień Naszej znajomości, etap intymności, następujące po sobie horyzonty pragnień bez końca.

W kolejny weekend tworzącej się historii Naszej miłości, który właśnie chyli się ku końcowi, gdy patrzę znów na Ciebie z nieukrywaną adoracją, znów obezwładniasz mnie szeptem zmysłowości „zostałam stworzona dla Twojego uwielbienia…”, a ja w duchu znów pytam siebie „skąd ja Cię mam?”. Przekraczasz próg nawet moich najśmielszych snów.

„I ślubuję Ci uśmiech przy porannej kawie, parasol w deszczu i stokrotki na wiosnę…”




Troszczyć się o Ciebie w zdrowiu i chorobie, spalać żywym pragnieniem, iskrzyć miłością, nigdy nie przestając Cię kochać…


Wszechobecna.

$
0
0
Statystycznie rzecz biorąc, ode mnie częściej się odchodzi niż zostaje. Czy to telefonicznie, w lokalu, na łóżku we własnej sypialni. Śmiercią naturalną, wyjazdem za granicę, zdradą. Zrywa się wszelkie łączące nici, które splotły się w nierozwiązalny kłębek nerwów i nieporozumień. Żyję ze sobą niemal trzy dekady, zatem poznałam siebie już całkiem wystarczająco, by wiedzieć, gdzie tkwią różne problemy, co odstręcza, jak coś niszczeje, kiedy zaczyna się rozkład, czai się niewierność.

Nazwałam kiedyś siebie emocjonalną przylepą. Wiem, przerażam. Pewnością. Pewnością uczuć jakie noszę w spojrzeniu, szczerości uwielbienia oddanych w dotyku, prostych gestach. My, generacja impotentów miłości, nie wierzymy, że można nas tak kochać, jakimikolwiek byśmy nie byli. Czasami dopada nas poczucie oszustwa, no bo jak można? Mnie? Kochać?

Przeraża mnie jak bardzo potrzebuję Ciebie. Wszystkie „jak bardzo”, „tak bardzo”, „niesłychanie” – przerażają mnie. Skręcają w kłębek, w który wtula się wtedy w Ciebie mocno i w głębi ducha pyta znów siebie „a co jeśli znów za mocno?”

Emocjonalnie przylepiam się do Ciebie spojrzeniami. Szeregami zdarzeń, manifestacjami troski i oddania pośród zwyczajnych czynności życia codziennego, czy to robię Nam pranie, czyszczę buty, szykuję śniadanie, romantyczną kolację, masuję plecy, prasuję, pytam czy masz ochotę się czegoś napić. Pytanie czy wszystko w porządku zatem jest silniejsze ode mnie, zdradza podświadomość podszytą lękiem, bo co jeśli którego dnia odpowiedź będzie przecząca?

Przy tak silnych uczuciach, ich przeciwwaga nie dziwi, strach jest naturalny. Leżąc na wznak jednej z Naszych licznych nocy tematy przypełzły poważne. Rozważając o śmierci i o tym czy istnieje coś poza nią przyznałam, że nie obawiam się śmierci, obawiam się niebycia i nieczucia. Choć będziemy po drugiej stronie, gdzie może nic już nie ma, więc i nie będziemy świadomi nieczucia, ale mnie i tak dopada momentami ten irracjonalny strach – jak to? Mogę nie żyć, ale jak to będzie nie móc już czuć Ciebie?  

Bo tak, częściej ludzie odchodzą ode mnie niż pozostają. Ona przyjechała do mnie z początkiem lipca, a ja nie posiadałam się z radości na stos wrażeń jaki czeka na Nas podczas nadchodzących dni. Pogoda się dla nas uatrakcyjniła. Od razu wyruszyłyśmy do mojego domu na wsi, by „przywitać” się w odosobnieniu. Następnie czekał na Nas Open’er Festival i urokliwe, pożądliwe Trójmiasto i skwar morskiego powietrza. Koncert dla mnie to zjawisko intymne, to nie zwykłe odhaczenie na liście „wysłuchane na żywo”, to lista mojego życia, ścieżka dźwiękowa naszych emocji. Ekstaza dzielona na dwoje, gdy w tle mam wrażenie, że Of Monsters and Men iście grają tylko dla Nas. „Nie stać mnie na Paryż, ale mam nadzieję, że Ci się podoba”, mówię, gdy po powrocie z koncertowych wrażeń wychodzimy jeszcze na ulice nocnego Gdańska.


Ale to nie koniec, Ona jeszcze ode mnie nie wyjeżdża. Po powrocie z całą pewnością naszego uwielbienia dla niebanalnego kina wybieramy się na francuską jego odmianę do klimatycznego kina w stolicy Wielkopolski, której Ona jeszcze nie widziała. Pragnę karmić Jej zmysły na wszelkie sposoby. Ciągle jestem głodna Jej zadowolenia. Gdy mija Nam wspólnie spędzony tydzień, podświadomość moja dziwi się, że Ona jeszcze ze mną jest. Są wakacje, zatem nie ma narzuconej daty Jej powrotu do domu. Umownie pada na piątek, w czwartek wieczór jednak słyszę te cudowne słowa, że zostanie jeszcze dłużej.

Ze mną? Przecież ze mną nikt tyle nie zostaje…Nie ma jeszcze dość moich nieprzerywanych spojrzeń? Emocjonalnej przylepności i zależności? Przecież pokazywanie tak intensywne, że się kogoś tak pragnie, potrzebuje, kocha, wszystko w nadmiarze może męczyć czyż nie? No ale też chwileczkę, czemu nie miałabym być całą sobą przy Niej? Dlaczego miałabym patrzeć krócej niż tego pragnę prosto w Jej oczy? Dlaczego nie miałabym pożerać wzrokiem Jej ponętnych ust? Dlaczego nie miałabym się z Nią kochać kiedy tylko pragnę? Prawic komplementów, karmić zmysłów, uciekać od tego, co czuję? Więc kiedy zdaje mi się, że Ona zaraz wyjedzie, to oświadcza mi, że jeszcze zostaje. Kiedy wkrada się myśl, że może ma mnie już za dużo, to Ona po śniadaniu wydłuża Nasze udanie się pod prysznic kładąc się na mnie i zalewając falą pożądania, rozpina spodnie…szeptam „rozpieszczasz mnie”, a Ona dziwi się mojemu zdziwieniu, co jeszcze bardziej mnie porusza. Bo ze mną przecież nikt tyle nie dzielił…

Po dwóch tygodniach razem musiałyśmy się dziś rozstać, by znów do siebie za jakiś czas powrócić. A ja? Siedzę i nie wierzę, że Jej tu nie ma i, że zaraz nie wyjdzie z NASZEJ łazienki do NASZEGO pokoju. Tak, pokochałam liczbę mnogą Nas. Absolutnie nie ma mnie, bez Ciebie. To nielogiczny stan abstrakcji. Powstrzymywałam się zatem dziś od łez, bo wiem, że niedługo znów tu będziesz. Tymczasem zostaje mi przewijać album Nas, zapierać własny dech w piersiach przesytem obrazów jaki zostawiłaś w Naszym łóżku. I podejmować próby radzenia sobie z rzeczywistością wypełnioną krzykliwym brakiem Ciebie.

Z pewnością, że wrócisz,

z ciągłym niedowierzaniem, że jesteś

i będziesz.


Wdzięczna ja. 

Viewing all 111 articles
Browse latest View live